Reżyser Jędrzej Piaskowski oraz dramaturg Hubert Sulima w warszawskim Jezusie opowiadają o ludzkiej potrzebie wynajdywania nowych sposobów wyrażania wiary. Według autorów scenariusza jest to rodzaj XXI-wiecznej gnozy mówiący o poszukiwaniu własnej drogi do zbawienia i samopoznania. Dekonstrukcja myśli zapisanej przez ewangelistów ma więc na celu odnalezienie kolejnych form praktykowania religii, lecz bez wprowadzania nowych treści.
Warstwa wizualna utrzymana w estetyce kampowej to najmocniejszy element tego kameralnego przedstawienia. Autorem scenografii oraz koncepcji świateł jest Przemysław Branas – laureat drugiej nagrody w konkursie Spojrzenia 2017 (Nagroda Deutsche Bank, Zachęta Narodowa Galeria Sztuki). Z kolei za wspaniale kiczowate kostiumy odpowiada Hanka Podraza. Wybór takiej konwencji stylistycznej w celu podjęcia refleksji nad myślą Jezusa może początkowo wydawać się obrazoburczy, ale ostatecznie stanowi, wraz z prowadzoną narracją, zaskakująco zachowawczą całość. Zawieszony nad sceną dżinsowy patchwork z naszytymi fragmentami materiału w kształcie dużych łez, wpisujący się w konsekwentnie obraną przez twórców i twórczynie ścieżkę estetyczną, tworzy swojego rodzaju „Ścianę Płaczu”, która sugeruje nam miejsce wydarzeń: Jerozolimę. Piaskowski i Sulima inspirowali się filmem Katarzyny Kozyry Szukając Jezusa, w którym artystka bada tzw. syndrom jerozolimski. Osoby cierpiące na to zaburzenie urojeniowe, odwiedzając Ziemię Świętą wierzą, że są postaciami biblijnymi. Nie spotykają się jednak ze zrozumieniem społeczeństwa podobnie jak postaci przedstawione w Jezusie. Kasia (bohaterka inspirowana Kozyrą, grana przez Bartosza Gelnera) oczekuje w Jerozolimie „Nadejścia”. Nikt jednak nie precyzuje czyjego. Podjęta na początku spektaklu próba wytworzenia na scenie atmosfery podniosłej i pobożnej, utrudniona przez trzęsącego się z emocji Gelnera w kapeluszu z szerokim rondem i długiej zielonej spódnicy, powtarzającego w kółko pod nosem słówa: „O Jezu…”, ostatecznie przeradza się w groteskę w momencie wkroczenia na scenę Kosmity (Piotr Polak).
Alien, stojący przy ambonie z gumowych bochenków chleba, z aureolą zrobioną z frisbee, ubrany w kostium z mackami przypominającymi ośmiornicę, chaotycznie próbuje opisać świat, z którego przybył. Z rozmarzeniem stara się wyjaśnić, że tam jest lepiej, nie ma oceniania, czy podziału na my – wy – kategoryzacji, z których wynika większość problemów naszej cywilizacji – tylko wszyscy „weszli wszystkim w głowę”. Kasia wyraźnie zainteresowana historyjkami przybysza słucha ich, jak opowieści o utopii. Zasypuje Kosmitę komunikatami zupełnie nieadekwatnymi do jego wypowiedzi, nie daje mu dojść do słowa, a gdy ten w końcu zaczyna uciekać, okrążając małą scenę, goni go wołając na wpół uwodzicielsko, a na wpół ostrzegawczo „Alien!”. Kasia, jak Kozyra we wspomnianym filmie, próbuje odnaleźć i uchwycić ontologiczny aspekt duchowości. Jednak bohaterka grana przez Gelnera mając okazję do porozmawiania z Kosmitą, który w moim odczuciu symbolizuje wiarę/Jezusa/Boga/boga/bogów, nie jest w stanie pojąć istoty jego słów.
Z podobnym problemem niemożności zrozumienia boryka się kolejna postać przedstawiona w Jezusie, tym razem inspirowana biblijną Marią Magdaleną. Kłopot Marii (gościnnie Sara Celler-Jezierska) polega na tym, że obcy Głos pochodzący z nieznanego źródła mówi niepokojące ją komunikaty, na przykład stwierdza, że „jego myśli o niej jest więcej niż ziaren piasku”, obiecuje, że „zaprowadzi ją do swojego ojca”, zapewnia, że „nic od niej nie chce”. Prostytutka z wieloletnim stażem nie wie, co o tym sądzić, podejrzewa, że ktoś podpiął jej się do radia. Nie jest oswojona z myśleniem religijnym, dlatego nie podejrzewa w ogóle, że może przemawia do niej jakaś transcendentna siła. To Metafora (również gościnnie Małgorzata Biela) sugeruje jej, że może powinna po prostu odpowiedzieć Głosowi, spróbować z nim porozmawiać. Maria musi odnaleźć swój własny język kontaktowania się z nim. Początkowo próbuje śpiewając Promise me Beverly Craven.
Just promise me you’ll wait for me
‚Cause I’ll be saving all my love for you
And I will be home soon
Maria chce dotrzeć do miejsca, z którego dochodzi do niej tajemniczy Głos, prawdopodobnie z niego też pochodzi Kosmita. Niedługo tam będzie – w domu – ale prosi, żeby na nią zaczekać. Metafora jest pod wrażeniem jej talentu wokalnego, jednak wątpi, by to był język Marii, za pomocą którego może nawiązać szczery kontakt z Głosem. Przed prostytutką stoi więc zadanie znalezienia indywidualnego systemu komunikacji. Nie doczekamy się jednak pobożnego monologu. Bohaterka zagląda w głąb siebie i zaczyna mówić – o krowie.
Metafora zakłada pas z pluszowymi wymionami i przejmuje narrację o ucieczce z dojarki w naturę i samopoznaniu krowy. Gdy opowiada o łaciatej gnozie, inni aktorzy na scenie tworzą wieloramienne bóstwo hinduistyczne efektowną grą cieni. Staroindyjska bogini Prythiwi uosabia ziemię, symbolizuje macierzyństwo, mądrość i cierpliwość, a przedstawiana jest czasem jako krowa. Jej monolog nie mówi tylko o ekologii, ale również o zaniku prawdziwej duchowości jako fundamentu praktyk religijnych wśród dzisiejszych społeczeństw. W obecnych realiach nie ma czasu na iluminację, zaraz wróci „pan rzeźnik”, kimkolwiek by on nie był w danym życiu, i powie (cytując Metaforę): „Kochana, I love you, wracamy do pracy”.
U Piaskowskiego nie ma tragicznej relacji między Jezusem a Judaszem, ale za to jest pomiędzy Metaforą a Kosmitą czy Kasią i Rakiem. Pierwsza para skazana jest na nieszczęśliwą miłość z powodów epistemologicznych. Nie są w stanie do końca się poznać, bo miejsce, z którego pochodzi Kosmita, rządzi się innymi prawami, nie chcą jednak przestać próbować. Zaakceptowanie przez bohaterów transcendentalnego wymiaru doświadczeń duchowych przedstawionych w spektaklu staje się moim zdaniem nieuniknione. Wprowadzenie w pewnym momencie do spektaklu postaci głuchej i niewidomej, granej przez Bartosza Bielenię w słuchawkach i goglach odcinających zmysły słuchu i wzroku, zdaje się dodatkowo wzmacniać ten przekaz. Kiedy bohater ten chodzi po scenie, Maria próbuje przedstawić się, porozmawiać, w końcu ostrzec przed przeszkodą stojącą mu na drodze. On jednak nie ma fizycznych możliwości odebrania wysyłanych przez nią komunikatów. Podobnie jak człowiek nierozumiejący sygnałów boga/Boga/bogów. Z kolei w relacji Kasi i Raka „wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ta chemia między nimi” 1.
W momencie zwierzenia się bohaterki o chwili, w której poczuła, że choruje na nowotwór, na scenę wchodzi Piotr Polak w czerwonym, piankowym stroju raka. Twórcy i twórczynie konsekwentnie wykorzystują kampową estetykę, by przedstawiać coraz bardziej emocjonalne tematy. Kontrast między formą a treścią ma uderzać odbiorcę, co ma umożliwić mu pogłębioną analizę prezentowanych problemów.
Katarzyna Kozyra swoją Olimpią starała się przełamać tabu związane z kuracją i jej skutkami, oswoić obraz choroby i starości za pomocą kontrowersyjnej formy, skandalem wprowadzić te tematy w sferę publicznego dyskursu. Twórcy i twórczynie Jezusa obierają podobny kierunek i próbują mówić głośno, ze śmiechem, w kolorowych piankowych strojach o rzeczach, o których zwykle rozmawia się przyciszonym głosem: o wierze, Bogu, śmierci czy nowotworze. Podobne napięcie między formą a treścią tworzy w moim odczuciu dżinsowa Ściana Płaczu. Jezus to udany spektakl o poszukiwaniu, nie jestem jednak pewna, czy o poszukiwaniu zakończonym sukcesem.
Nowy Teatr w Warszawie
Jezus
reżyseria: Jędrzej Piaskowski
dramaturgia: Hubert Sulima
scenariusz: Jędrzej Piaskowski, Hubert Sulima
scenografia, koncepcja świateł: Przemysław Branas
kostiumy: Hanka Podraza
muzyka: Jan Tomza-Osiecki
choreografia: Szymon Dobosik
obsada: Małgorzata Biela, Bartosz Bielenia, Sara Celler-Jezierska, Bartosz Gelner, Piotr Polak
premiera: 22 czerwca 2019