Dwanaście dni poza słowami
VIII Międzynarodowy Festiwal Sztuki Mimu można niewątpliwie uznać za sukces artystów i organizatorów. Po raz pierwszy w historii festiwalu sprzedano wszystkie bilety. O tym, jak wiele ma do zaoferowania współczesna pantomima - w poniższym tekście.
Festiwal Sztuki Mimu odbył się w 20-31.08 w warszawskim Teatrze Na Woli. Można było zobaczyć siedem przedstawień, uczestniczyć w happeningu, a także wziąć udział w zajęciach warsztatowych, prowadzonych przez wybitnych mimów z Polski i USA.
Fabuła ustępuje formie - "Fugue X" zespołu Derashinera Company (Japonia) w reż. Shuji Onodera
Błyskotliwe pomysły na sceny zbiorowe, świetne sekwencje ruchowe, przewidywalna treść i niedoskonała muzyka - to najkrótsza charakterystyka, jaką po namyśle daję japońskiemu przedstawieniu. Opowiada ono o mężczyźnie, który znajduje na ulicy zwłoki i jest tym przerażony, ponieważ nie ma nic wspólnego ze zbrodnią. Wydarzenie to zapoczątkowuje ciąg kolejnych epizodów, takich jak tajemnicze przekazywanie sobie walizki z pieniędzmi, pełne napięcia oczekiwanie na pociąg metra, spotkanie w restauracji czy sceny zbiorowe: rozmowy o interesach, sprytne oszustwa, zamiany części garderoby, szczególnie ulubionych przez artystów kapeluszy.
Kilkuosobowa grupa aktorów, w tym jedna kobieta, imponuje dyscypliną, świetną synchronizacją, precyzyjną grą zespołową. Również dialogi, polegające na rozmaitej grze z przestrzenią, ruchem i ciałem, wypadają niekiedy fenomenalnie. Aktorzy mają w sobie zdecydowanie i determinację, a niezwykła sprawność fizyczna pozwala im pokazać rzeczy tak znakomite wizualnie, jak np. rząd osób, stojących twarzą do publiczności, jedna za drugą, z których każda wychylona jest maksymalnie w bok, a podtrzymywana przez stojącego za nią partnera. Zachwycająca scena. Ogólna estetyka spektaklu utrzymana jest w atmosferze grozy, której sprzyja stonowane niekiedy oświetlenie, a przede wszystkim charakterystyczny sposób poruszania się: szybki i pełen przekonania, nastawiony na cel.
Tej mrocznej nieco, enigmatycznej aurze, przeszkadza jednak czasami muzyka, na którą składają się utwory rozmaitych stylów i pochodzenia. Wydaje się, że np. zbyt głośne techno odwraca uwagę od tego, co dzieje się na scenie, niepotrzebnie i nachalnie próbując to zintensyfikować. Mnie w spektaklu brakuje też głębi. Wprawdzie sceny są intrygujące, inspirujące i można się tam dopatrzeć wielu metafor czy semantycznych niuansów, wymaga to jednak nie lada wysiłku. To, co podsuwa nam sam spektakl, często zakrawa na banał. Niektóre wydarzenia na scenie, szczególnie te bardziej "teatralne" niż "ruchowe", są boleśnie przewidywalne i naiwne, choćby scena w restauracji, gdy kobieta odbiera mężczyźnie jedzenie z jego talerza, agresywnie je własną porcję itp. Ni to zabawne (kwestia gustu), ni mające sens. Ot, lekka rozrywka; a chyba nie o to chodziło twórcom przedstawienia.
Przedstawienie wydaje się dość nierówne dramatycznie, sceny nie zawsze dobrze spajają się ze sobą, są to raczej etiudy na łączący je temat (brudne interesy, zbrodnia, intrygi mafijne itp.). Wielu interesujących detali semantyczno-fabularnych nie spożytkowano. Można było chociażby wykorzystać to, że w spektaklu jest kobieta. Tymczasem przypominała ona mężczyznę z krótkimi włosami i w sukience.
Z pewnością docenić należy stronę fizyczno-ruchową tego spektaklu. Japończycy mieli wielką siłę wyrazu i wykorzystali ten potencjał. Szkoda, że prócz paru ciekawych, zaskakujących wątków (intrygi, zamiany kapelusza itp.) zabrakło zwartej kompozycji i wkradł się banał.
Karykatura, absurd i mrok - "Galapagos" Wrocławskiego Teatru Pantomimy w reż. Aleksandra Sobiszewskiego
Przedziwny spektakl - i tak właśnie miało być. Tytuł to nazwa egzotycznej wyspy i jednocześnie nazwisko ekscentrycznej rodziny, zamieszkującej w niezwyczajnym domu, który zamieniła w ogromne terrarium. Ojciec (Aleksander Sobiszewski), matka (Anna Nabiałkowska) i syn (Mariusz Sikorski) mieszkają pod jednym dachem z ogromnymi jaszczurkami. Rytuały karmienia, mycia czy doglądania legwanów są w tym domu codziennością. Historia opowiada o relacjach społecznych, problemie inności, dziwactwa, tęsknoty, władzy i autorytetu. A konkretnie - o miłości synka do jaszczurów, o jego rozpaczy po utracie jednego z nich, metamorfozie w legwana i romansie z legwanicą, brutalnie przerwanym przez jej grubiańskich kolegów. Podobnie jak - w ciągle jeszcze granych - "Małpach", pierwszym spektaklu Sobiszewskiego (współautorstwo scenariusza z K. Sobiszewską) jako szefa WTP, widzimy nie tylko metamorfozę ludzi na kształt zwierząt, lecz i odwrotną wersję wydarzeń. Jaszczurka - samica odwzajemnia miłość człowieka. Przezabawną i bardzo interesującą postacią, dobrze wpasowaną w całość spektaklu i spajającą jego przebieg, jest wielki różowy ptak - papuga (Zbigniew Szymczyk) o czupurnym, próżnym charakterze. To arystokrata pełen taktu, który nawet niemiłą przygodę fizjologiczną pokrywa wdzięcznym skorzystaniem z perfum. Swoim krzykiem czy toaletą bawi widownię i rozładowuje dramatyczne napięcie. Tragikomiczny rys spektaklu jest bardzo silny. Jak często podkreśla Sobiszewski, czarny humor to istotna wartość jego pracy. Ze scen wzruszających można jednocześnie zrywać boki, bo przecież de facto cała sceniczna rzeczywistość śmieszy. Równocześnie jednak zatrważa, niepokoi i intryguje. Warstwa znaczeniowa jest z pewnością ciekawa.
Przedstawienie mogło być bardziej spójne, lecz "trzyma" je zaskakująca akcja, wisielczy klimat i oczywiście świetna technika. Zachwycająca jest m.in. scena z dwiema pływaczkami (Kulińska i Jóźwin), które topią zaskoczonego i zafascynowanego nimi głównego bohatera. W połączeniu ze świetnymi kostiumami, scenografią i muzyką to jedna z najlepszych scen; trzymająca w napięciu i godna podziwu technika.
I jeszcze dwa słowa o stronie dźwiękowej - bywają lepsze i słabsze momenty, z pewnością utwory są sugestywne emocjonalnie. Można się wahać, czy piosenka Edith Piaf, do której matka porusza ustami, nie została zbyt "obnażona", bo choć tekst ("Mea culpa") odpowiada obrazowi scenicznemu, to jednak nie jest to lekkostrawne dla widza, otwartego na przekaz niewerbalny. Na gromkie brawa zasługuje jednak Nabiałkowska z pewnością za niepowtarzalną aurę formy, w jakiej konsekwentnie porusza się w całym spektaklu. Fenomenalna jest też m.in. gra Sobiszewskiego, który jako ojciec z młynkiem w ręku sam staje się tym przedmiotem, a jego "wkręcanie się" w ów przedmiot to prawdziwy majstersztyk!
Mroczna, groteskowa tonacja, zaskakujące rozwiązania i imponująca forma fizyczna mimów - oto podsumowanie. Sobiszewski, jak zazwyczaj, porusza się w obszarze imitacji, metamorfozy wizualnej i ruchowej oraz eksperymentu formalnego. A charakterystyczny czarny humor niektórych rzuca na kolana, innych -zniechęca. Mnie bawi.
Dowcipna gra z konwencjami i tabu - "Gastronomia" Wrocławskiego Teatru Pantomimy w reż. Aleksandra Sobiszewskiego
Prawdziwym wydarzeniem festiwalu stała się premiera Wrocławskiego Teatru Pantomimy - pierwsza taka premiera poza dolnośląskim grodem. Oficjalna premiera odbędzie się we Wrocławiu za około miesiąc, być może z drobnymi korektami. To, co pokazali mimowie w Teatrze Na Woli z pewnością zasługuje na uwagę. Lekki, zabawny spektakl pełen gagów. Weźmy chociażby postać nieortodoksyjnego Araba fantastycznie zagranego przez Krzysztofa Roszkę i pełen energii taniec, wykonywany przez cały zespół, czy charaktery obecnych w lokalu gastronomicznym kobiet...
Historia przedstawiona przez aktorów opowiada o kucharzu (Aleksander Sobiszewski; wkrótce do roli powróci kontuzjowany Łukasz Jurkowski), który, nie znajdując zrozumienia u gruboskórnych, nastawionych na frywolne zabawianie się z odwiedzającymi lokal kobietami lekkiego prowadzenia, zakochuje się bez pamięci w przygotowywanym przez siebie ogromnym kebabie. Przygotowuje coś na wzór potwora doktora Frankensteina, wzbudzając życie w martwym początkowo posiłku. Świetna gra Sobiszewskiego i wzruszająca sama w sobie postać wyalienowanego kucharza, połączone z perypetiami i zaskakującymi rozwiązaniami formalno - fabularnymi, nie pozwala się nudzić! Aktorzy mają charaktery zarysowane grubą kreską i specyficzne indywidualne formy ruchu, mimiki czy zachowania, co kreuje świat (światek) bardzo interesujący, kuriozalny i miejscami przekomiczny.
Nie brakuje jednak momentów bardziej refleksyjnych, w nie nachalny sposób poruszających uczucia, by nie rzec (bo nikt nie uwierzy): sumienie. Jest tu tęsknota, miłość, niezrozumienie, grupowe poczucie bezpieczeństwa, zaślepienie... Upokorzenia kobiet ani nie afirmuje się, ani nie neguje. Po prostu zostaje ono pokazane. Przypomina to przenikliwą feministyczną nutę teatrów takich jak zespół Tanztheater Wuppertal Piny Bausch i wyraża podobne idee.
W spektaklu nie zabrakło efektu multimedialnego, kiedy to na ekranie pojawiają się wielkie paszcze, zgromadzonych wcześniej na scenie groźnych psów, atakujące podejrzany lokal i jego podejrzanych pracowników... Warte zauważenia, że motyw ten nie psuje całości, jak to często bywa z multimedialnością wielu przedstawień teatralnych. Może dlatego, że pantomima posługuje się tylko obrazem, a jego klasyczność czy (post)nowoczesność ma dalsze znaczenie? A może dlatego, że Sobiszewski robi coś mocno niekonwencjonalnego i trudno o bardziej wariackie przekraczanie granic?
Całość ma wartką akcję i wydaje się bardzo spójna - nie tylko dzięki tempu. Dobrą zabawę, oczywiście przy odrobinie autoironii, dystansu do świata i arcypoważnych tematów (by choć trochę dorównać "szaleństwu" reżysera i autorów scenariusza), gwarantują sceny przemiany kebabu w kobietę, nie oszczędzając widzów przed pokazywaniem anatomicznych szczegółów i pełnej miłości ich twórcy do fizycznej (czy tylko?) strony nowo powstałego stworzenia. Podobnie jak w "Galapagos" nie zabrakło odważnego komizmu, szczypty goryczy i interesujących eksperymentów formalnych. Widać tu także ślady poszukiwania jakichś idei, które w zupełnie nie nachalny sposób wyłaniają się z zawikłanych przygód bohaterów. Wieloznaczność, drugie dno, rozbrajanie publiczności, wybuchającej, coraz mniej tłumionym, śmiechem - to się z pewnością udało.
Klasyka w najlepszym wydaniu - Gregg Goldston, Rick Wamer, Lorie Heald (USA), Bartłomiej Ostapczuk i Szkoła Współczesnej Pantomimy przy Teatrze na Woli - etiudy
Przedstawienie to, przez wielu uznane za najbardziej "czyste" pantomimicznie, rzeczywiście znajduje się w optyce pantomimy klasycznej. Amerykańscy mimowie Gregg Goldston, Rick Wamer, Lorie Heald oraz Bartłomiej Ostapczuk pokazali, jak wielkie możliwości ma ekspresja cielesna w najprostszych, lecz bardzo inteligentnych swych formach. Wieczór podzielono na etiudy młodych ludzi, którzy przed festiwalem uczestniczyli w dwutygodniowym intensywnym kursie pantomimy, prowadzonym m.in. przez Goldstona, przeplatające się z profesjonalnymi etiudami pantomimicznymi wymienionych artystów.
Prosta i głęboka tematyka zachwyciła szeroką publiczność, a nowym widzom pokazała, na czym polega ta "prawdziwa", jak to mówią zwolennicy klasyki, pantomima. Zacznijmy od Goldstona, który po raz kolejny odwiedził nasz kraj i festiwal. To, co robi on z kapeluszem, parasolem i własnym ciałem, rzuca na kolana największych sceptyków. Aktor ten potrafi tak mocno trzymać uwagę widza, zmieniać rytm oraz dynamikę treści i formy swoich etiud, że nie sposób oderwać wzroku. Ascetyczny czarny kostium, dyskretny makijaż i brak muzyki lub jazzowy podkład, w połączeniu z jego precyzyjną grą, stwarzają aurę głębokiego skupienia, myślenia o ciele i o tym, co kryje się w nim i za nim. To, co robi Goldston na scenie, to kwintesencja pantomimy. Jest to sztuka mimu, wyrażająca treści, "które istnieją poza słowami", jak mawia Stefan Niedziałkowski. Pozornie banalna walka człowieka, którego ręka irytująco porusza się, ilekroć założy on kapelusz, a nieruchomieje, ilekroć kapelusz on zdejmie - bawi, wzrusza, niepokoi... Angażuje. I właśnie zaangażowanie widza to jeden z sekretów Goldstona.
Rick Wamer pokazał etiudę, opowiadającą o tym, jak pewien stary człowiek ożywia drewnianą marionetkę. Imponująca technika: pełna precyzji, cieniowania ruchu i bardzo wrażliwa gra dynamiką ciała. Wzruszająco pokazany temat i subtelne, a jednocześnie silne uczucia obydwu granych postaci, między którymi istnieje jakaś mocna więź fizyczna i nie tylko fizyczna. Scena krótka, kilkuminutowa, niezwykle poetycka. Pełen liryzmu styl i urzekająca estetyka ruchu wyróżnia Wamera i sprawia, że nie tylko wspaniale się na niego patrzy, lecz również może się zakręcić łezka w oku.
Artystyczna partnerka Wamera, Lorie Heald, w etiudzie solowej pokazała scenę, przypominającą powstawanie wszechświata. Ukryte w jej ruchu, będącym gdzieś na granicy tańca i mimu, kształty, z których przy odrobinie uwagi można było wyłowić m.in. księżyc, gwiazdy i słońce, to czysta afirmacja piękna. Piękna świata, które jest tak bardzo fundamentalne, że nic nie jest w stanie go zniszczyć. Trudno oderwać wzrok od Lorie Heald, gdy z wielką niewinnością, czystością i siłą wyrazu tworzy ona to, co już przecież istnieje. Robi to w sposób tak zachwycający, że nawet widzowie, którzy nie zrozumieli tzw. właściwego tematu sztuki, byli przejęci i pełni podziwu dla "tego czegoś", co powstawało z tak wielką prostotą i jeszcze większym wdziękiem.
Wspólna etiuda Heald i Wamera opowiadała o kowbojach na Dzikim Zachodzie, którzy odnoszą zarówno sukcesy, jak i porażki. Brawurowa gra i świetna technika.
Efekty pracy adeptów pantomimy to głównie zbiorowe sceny, pełne tajemniczych metafor. Relacje międzyludzkie to podstawowy ich temat. Na wspomnienie zasługuje jeszcze wspólna etiuda Goldstona i Ostapczuka, którzy pozornie banalny ruch przesiadania się na trzech krzesłach uczynili niezwykle skomplikowaną, inteligentną grą, pełną zaskakujących pomysłów, podstępnych forteli - irytując, trzymając w napięciu i bawiąc do łez. Również etiuda Goldstona i jednej z uczestniczek Szkoły Mimu, która zagrała z takim zdecydowaniem, determinacją i profesjonalizmem, że efekt pracy z pewnością można podzielić na pół, była kapitalna. Kłótnia pary małżonków, kochanków: pełna niuansów, zmian rytmu, w tym rytmu uczuć, zagrana do niezwykle adekwatnej jazzowej muzyki, stała się przebojem tego wieczoru. Podobnie jak etiuda Goldstona, w której zaprezentował swym ciałem całą orkiestrę: dosłownie i w przenośni. Słowo pisane i tak nie wyrazi tyle, co spojrzenie czy najdrobniejszy gest mima na scenie. Niech więc wymienione wrażenia z owego niepowtarzalnego wieczoru wystarczą. Tak smakuje pantomima.
Spektakl nierówny - "Głód" Teatru Formy (Polska)
Dobry materiał, będący punktem wyjścia spektaklu, tj. znana norweska powieść o tym samym tytule, stał się podstawą do budowania interesującej wizji scenicznej. Intrygujący wstęp, trzymający początkowo w napięciu, w którym widać nagie ciała, oświetlane punktowym światłem: ni to doświadczające tytułowego "głodu", ni to budzące się do życia, był trochę oderwany od całości, ale stanowił dobre wprowadzenie. Może zbyt metafizyczne w zestawieniu z realizmem reszty przedstawienia, ale intrygujące. Już od pierwszych scen zaczęła się interesująca fabuła, w której pojawiały się kolejne postaci, otaczające literata - głównego bohatera, w poczuciu niezrozumienia dla swojej pisarskiej pracy, stającego się człowiekiem opuszczonym i doświadczającym wielowymiarowego głodu.
Niektóre sceny są fenomenalne, jak ta niby-statyczna, lecz pełna ogromnego napięcia, w której kobieta (Ewelina Ciszewska) stoi obok męża (Jan Kochanowski) i delikatnie zwraca na siebie uwagę - oraz jego reakcje pełne wyrazu: twarde, lecz przecież trudno powiedzieć, dlaczego tak sugestywne. Aktorzy ci w danym momencie pozornie prawie "nic nie robią", a istnieją na scenie tak silnie, że trudno to wyjaśnić. Siła wyrazu z pewnością kryje się w ruchu, który jest mały, lecz precyzyjny, celowy i pełen wiary aktora w uczucie, jakie w nim jest (bo nie powiem: "jakie odgrywa"). Zapewne też w swoistym, pełnym charakteru poruszaniu się każdego z dwojga wymienionych aktorów. Nieprawdopodobna lekkość i wdzięk, jakie są w Ciszewskiej, połączone z charakterem kobiety silnej, ponurej i zrezygnowanej, dają olśniewający efekt. Nie zachwyca natomiast rola samego literata (Józef Markocki, reżyser), która wydaje się zbiorem pantomimicznych technik, zebranych w jedną całość. To by jednak nie przeszkadzało, gdyby nie nachalny sposób, w jaki zostają one podane. Brakuje wyważenia, stopniowania emocji; za dużo agresji. Można oczywiście w tego rodzaju ruchu doszukiwać się wyrazu niepokoju i desperacji, odrzuconego przez społeczeństwo artysty, trudno jednak pozbyć się silnego wrażenia pretensjonalności. To, co widzimy w jego grze aktorskiej, jest z pewnością wartościowe technicznie, gubi się gdzieś jednak tak ważny w aktorstwie autentyzm postaci. Ma się niekiedy wrażenie, że ruch głowy ma zastąpić autentyczne zdziwienie czy zastanowienie (np. przy pisaniu utworu). I choć wiadomo, że pantomima posługuje się nieraz przesadą formy gestu czy ruchu, to tutaj nie bardzo owa przesada klei się w jedną całość i trudno zaangażować się w obserwację całości spektaklu, widząc coś, co nachalnie przypomina widzowi: "to jest technika!".
Obok scen mniej wiarygodnych bywają jednak te bardziej przejmujące. Świetne sceny i kreacje obok tych bardziej pretensjonalnych tworzą w końcu jedną całość. Szkoda, że tak niespójną formalnie. Bo i pomysł, i klimat, i część gry aktorskiej, to najwyższy światowy poziom i aktorstwo z prawdziwego zdarzenia. Muzyka - fantastyczna. Kostiumy i scenografia - bardzo adekwatne.
Geniusz doświadczenia, intelektu i wrażliwości - "Exit Napoleon pursued by rabbits", Nola Rae (Wielka Brytania)
Brytyjska aktorka oczarowała publiczność. Po przedstawieniu, skromna i niepozorna, zupełnie nie przypominała postaci śmieciarza - tyrana, którą stworzyła na scenie. Przyjmowała gratulacje z takim spokojem, jakby nie były skierowane do niej. Na moje zachwyty i nieudolne próby opisu odbioru zobaczonego arcydzieła, uśmiechnęła się tylko i powiedziała: "Ach, dziecko. To jest czterdzieści lat na scenie". I wtedy zrozumiałam.
Nola Rae, niska, szczupła kobieta z krótkimi włosami, w kilkadziesiąt minut stworzyła na warszawskiej scenie arcydzieło, które z całym przekonaniem określam najlepszym przedstawieniem tegorocznego festiwalu. "Wyjście Napoleona, ściganego przez króliki" to fascynująca opowieść, niepotrzebująca korzystać ze słów, oparta na wątku metamorfozy bezdomnego kloszarda w potężnego tyrana. W dodatku w tyrana, któremu posłuszny jest każdy, łącznie z kilkuset widzami Teatru Na Woli. Aktorka korzysta w swym dziele ze środków wyrazu pantomimy i klaunady, doskonale synchronizuje swe działania z niezwykle trafnie i zabawnie dopasowanymi efektami dźwiękowymi.
Spektakl rozpoczyna niepozorne pojawienie się zaniedbanego śmieciarza - pustelnika. Chaotyczny dźwięk przedmiotów, jakimi jest obwieszony, budzi publiczność wpatrzoną w scenę. Tam aktorka nieśpiesznie, lecz bardzo precyzyjnie i z godnym pozazdroszczenia, wyczuciem widowni, buduje po chwili dramatyczne napięcie. Zaczyna się od codziennej toalety i innych czynności, w końcu dochodzi do przymierzania znalezionego gdzieś wojskowego płaszcza, za hełm służy durszlak itd. W tę wizualną aurę wpasowują się kolejne gesty, przypominające pozdrowienia najbardziej brutalnych, największych przywódców ostatnich wieków (postawa Napoleona, pozdrowienie Hitlera). Krok po kroku ze śmieciarza rodzi się coraz bardziej pewny siebie władca. Rae czyni to poprzez skojarzenia, metamorfozy ruchu, gestu, stroju, dekoracji... same błyskotliwe pomysły formalne! Zamienia się we władcę ni to dla zabawy i eksperymentu, ni to z pobudek skrajnie desperackich i fanatycznych.
Przedstawienie w sposób boleśnie przenikliwy ukazuje banalne źródła wielkich nieszczęść, jakimi to źródłami są ludzka ciekawość, ignorancja i chęć postąpienia jeszcze dalej we własnym szaleństwie, które staje się nieliczącą się z konsekwencjami grą. Epizody takie jak gotowanie posiłku z brudnych skarpet, przypadkowe znajdowanie ukrytych wszędzie zdechłych królików, obwieszanie się łyżkami na kształt orderów czy fenomenalnie odegrane pogwizdywanie (zachwyt bohatera tym, jak to robi, wzrusza prostotą i autentyzmem) - to nie tylko błyskotliwe, dowcipne działania. To również przenośnia tego, jak blisko jest od nędzy do władzy, od spraw wstrętnych do tych najbardziej podniosłych, od zatęchłego brudu do arystokratycznej sterylności. Spektakl ten pokazuje, jak bardzo lubią się skrajności i skąd biorą się tyrani, władza, panowanie i poddaństwo. Pokazuje, jak głód idei oraz jej znajdowanie blisko są od dokonywania zatrważających zmian w historii.
Wstrząsające są jednocześnie sceny, w których my sami - widzowie teatru - stajemy się posłuszni temu błaznowi - władcy. Przejmujące, jak prosto i zabawnie - można by uznać, że z braku innych zajęć i z chęci wypróbowania własnych sił, każdy widz powtarzał część wojskowej musztry, surowo kontrolowany przez potężną postać na scenie. Najdrobniejsza nasza pomyłka była karcona i poprawiana przez wodza. Zostaliśmy doprowadzenia do totalnego porządku i posłuszeństwa, podekscytowani własnym udziałem w spektaklu i niedostrzegający fenomenu własnego posłuszeństwa. Trudno doprawdy wytłumaczyć, jak Nola Rae, kobieta mająca może 158 cm wzrostu, zapanowała nad tak wielką grupą ludzi. Dosłownie: zapanowała! Na tym polega kunszt największego aktorstwa, że drobiazgowe analizy krytyków pozostają nieudolne... Nie obyło się również bez zapraszania na scenę widzów: losowo wybrana z pierwszego rzędu kobieta odegrała z tyranem intrygujący, niepokojący i prześmieszny dialog. Stała się oczywiście jego poddanym, jak wszyscy. A dyktator, zaprosiwszy tę osobę do własnego łóżka, zaczął subtelnie zdradzać swoją niemoc seksulaną, która - ku zaskoczeniu i uciesze widzów - zastąpiona została pełnym desperacji "rządzeniem" i przemówieniem. Karykaturalna gra erotyki i władzy to błyskotliwy pomysł, a wykonanie - fenomenalne!
Spektakl Noli Rae wzbudził ogromne emocje. Docierał do widzów na płaszczyźnie emocjonalnej i osobistej (niespełnione tęsknoty, litość nad śmieciarzem, zachwyt i przerażenie wobec dokonanej przemiany, pytanie: "kiedy to się właściwie stało?" i inne kwestie, pełne psychicznych niuansów), historiozoficznej (wstrząsające pokazanie, jak rodzi się poddaństwo i faszyzm), społecznej (gra z publicznością, problem autorytetu, posłuszeństwa i słynnej "psychologii tłumu"). Przepiękna estetyka. Brawurowe aktorstwo. Sztukmistrzowska precyzja. Niezwykła wrażliwość. Nieprzeciętnie inteligentna narracja, w której nawet niesmaczne wątki wypadały przekonująco. Przedstawienie brytyjskiej aktorki -mima urzeka spójnością, wiarygodnością i głębią. Olśniewające, wstrząsające i pozostające w pamięci. Kłótnie o brak lub obecność słów, o klasyczną lub mniej klasyczną postać pantomimy stają się nieistotne i zbędne w obliczu takiego teatru. Bo to jest wielki Teatr.
Postaci pełne uroku - happening Teatru Mimo
Grupa młodych aktorów, którzy na co dzień pantomimicznego fachu uczą się w Studiu Współczesnej Pantomimy w Teatrze Na Woli oraz tworzą niezależny zespół teatralny o frapującej nazwie "Teatr Mimo", przez dwie godziny urozmaicała życie warszawskiego parku. Magiczne postaci w kolorowych strojach i z walizką, z której wydobywała się klimatyczna muzyka, pojawiły się w Parku Sowińskiego już około godziny 18. Wśród widzów czy raczej: uczestników, byli zarówno festiwalowi widzowie, jak i przypadkowe osoby, spacerujące wówczas po parku.
Magiczni klauni przygotowali pół-improwizowane etiudy i pełen uroku pochód w stronę amfiteatru, gdzie za niedługo miał się odbyć spektakl Teatru Licedei. Stworzyli na parkowych ścieżkach nieprawdopodobnie piękną atmosferę, a ich kolorowe stroje w zestawieniu z otaczającą zielenią i przyrodą przyciągały uwagę coraz liczniej dołączających gapiów. W sposobie poruszania się tych postaci było coś z commedii dell'arte, niekiedy technika klasycznej pantomimy, liczne interakcje z widzami (sama nieomal straciłam zegarek w negocjacjach z upartym klaunem, z których jednak wyszłam zwycięsko)... Atmosfera karnawału, tajemnicze rytuały i kontakt z oglądającymi, stworzone przez grupę klaunów, którzy raz to tworzyli coś wspólnego, innym znów razem rozchodzili się parami czy pojedynczo, by zrealizować własne pomysły, wypełniła cały park. Śledzący pochód spacerowicze angażowali się nieraz mocno, stając się częścią tego nieprzewidywalnego spektaklu.
Same charaktery klaunów były bardzo intrygujące i zróżnicowane. Spajała ich generalna konwencja, tj. osobowość klauna pełna szlachetnej głupoty, szczypty przebiegłości i mniej lub bardziej nachalnej wesołości. Różnice polegały na indywidualnych pomysłach na ruch czy krok. Oczywiście, idealny klaun to taki, który dobrze wyczuwa zdolności i zaangażowanie publiczności, nie jest przesadnie nachalny, ma niekonwencjonalne pomysły i ujmuje swoją bezradnością, szlachetnością, heroizmem i dowcipem. Klaun rzadziej śmieje się z tych, którym pozwala się śmiać z siebie (ponieważ nie ma nic do stracenia!). Warszawscy klauni-amatorzy bywali przeraźliwie poważni, czasem za bardzo zajęci sobą, rzadziej: przesadnie nachalni. Tendencją początkujących mimów, występujących na ulicy, jest właśnie tego rodzaju "wsobność" lub to, co widać nie raz, gdy stojący na podwyższeniu "mim", przedrzeźnia przechodniów, bo nie ma innych pomysłów. Takich "mimów" się nie lubi. Ale warszawscy mimowie aż tak ciężkich grzechów nie popełnili: zwykle subtelność bardzo udatnie łączyli z sugestywną ekspresją i wielką energią.
Zespołowi należą się ogromne gratulacje - za niepowtarzalną atmosferę, jaką stworzyli swoją pełną skupienia grą, za dobre pomysły i odwagę tak wielu ciekawych interakcji z otaczającymi ludźmi. Happening został uwieczniony w postaci cyfrowej - część oryginalnego nagrania i muzyki można obejrzeć i usłyszeć tutaj:
http://www.youtube.com/watch?v=Xwt9hIw_i5c
Przedstawienie z duszą - "Pokatukha" Licedei Theatre (Rosja)
Ostatniego dnia festiwalu rasowi wielbiciele pantomimy rzadziej sprzeczali się o, niby dyskwalifikującą tę sztukę, obecność słowa czy "zatańczonego" kroku. Panowała atmosfera sporej otwartości po zobaczeniu zróżnicowanych obliczy mimu w trakcie całego festiwalu. W tak przygotowane miejsce wszedł wspaniały zespół Licedei Theatre. Sztuka przez nich uprawiana łączy m.in. cyrk, kabaret, pantomimę i taniec. A wszystko po to, by do łez rozbawić publiczność, wchodzić z nią w częsty kontakt i w ten sposób uczyć dystansu do siebie i świata. Spektakl pokazano na, mogącej pomieścić dwa tysiące widzów, scenie amfiteatru w Parku Sowińskiego na Woli. Widownia liczyła podobno niemal półtora tysiąca widzów! Umieszczenie przedstawienia właśnie tam okazało się niezwykle udanym eksperymentem.
Licedei ma tak wielką siłę wyrazu, że z łatwością opanował ogromną przestrzeń. Jasno oświetlone podium, na którym następowały przezabawne sceny, traktujące ruch, dekorację i obraz jako część dobrej zabawy, gościło też oczywiście widzów z publiczności. Większość pokazanych etiud była jednak wyśmienicie dopracowanym dziełem samych rosyjskich klaunów, którzy z tak prostych rzeczy, jak zdejmowanie części garderoby, balet wykonywany przez puszystą tancerkę, czy "dodawanie" palców przez uderzenie dłonią w dłoń, uczynili prawdziwe arcydzieła. Mnie zachwyciła scena, gdy uroczy klaun - dziewczyna w marynarskim uniformie wyciągała po jednym płatku z wielkiej stokrotki, uważnie odgadując intencje wybranka: słynne "kocha - nie kocha". Olśniewające! Przed tak fantastyczną grą ze słowem, intonacją, emocjami i tak błyskotliwym dowcipem, można jedynie chylić czoła. Rosyjscy klauni nie mają w sobie nic z gwiazdorów, lecz są uwielbiani.
Te same dowcipy, nieraz pełne nieobyczajnych aluzji, inaczej rozumieją dzieci, inaczej dorośli - i wszyscy mają powód do śmiechu. Część kawałów była łatwiejsza do zrozumienia przez Słowian, nie tylko z powodu słów, lecz i podobieństw kulturowych, co jednak nie przeszkodziło wyśmienicie się bawić również obecnym na widowni Amerykanom. Na muzykę, towarzyszącą etiudom, składały się znane, lepiej lub gorzej dobrane hity (m.in. Joe Cockera czy Toma Waitsa). Najpiękniejsza i zapadająca w pamięć była jednak liryczna rosyjska melodyjka, leitmotiv całego przedstawienia.
Zespołowi pogratulować trzeba też z pewnością niezwykle silnych i wyrazistych charakterów postaci, świetnie wykorzystujących cechy osobowości samych aktorów. W teatrze tym nie istnieje jeden reprodukowany aktorski styl, tj. matryca, do której wszyscy dostosowują się. To byłoby zbyt nudne. Każda z postaci urzeka unikalnym charakterem, choć przecież coś je łączy: groteskowy wygląd, absurd w zachowaniu, ruchu... Licedei to niewątpliwy przebój festiwalu i to nie po raz pierwszy.
Słowo podsumowania
Organizacja i reklama festiwalu są z roku na rok coraz lepsze. Zaskoczył jedynie brak multimedialnej wystawy, zapowiadanej przed festiwalem jako uzupełnienie dzieł scenicznych. W foyer Teatru Na Woli próżno było wypatrywać "Warszawskiej Pantomimy" - wystawy o stołecznych teatrach pantomimy. To drobne potknięcie nie zmienia jednak faktu, że festiwal jest wydarzeniem wyjątkowym i powinien być znany szerszej publiczności. A pantomima - winna być poznana i uznana za pełnowymiarowy teatr, który bywa naprawdę wielki. Dyrektor festiwalu Bartłomiej Ostapczuk już realizuje tę misję, zapraszając wspaniałych artystów i z zaangażowaniem gromadząc w jednym miejscu ludzi z całego świata. Różnice międzykulturowe, różne języki? Artystom ani widzom pantomimy to nie przeszkadza...
Amelia Manuela Kiełbawska
Teatralia Wrocław
6 grudnia 2008
VIII Międzynarodowy Festiwal Sztuki Mimu, 20-31.08.2008 r., Teatr Na Woli w Warszawie.