Siła milczenia
Wrocławski Teatr Pantomimy wieńczy triumf na Świebodzkim z absolutnie trafioną premierą "Stazione Termini". Jest to spektakl, w którym celebruje się każdy najdrobniejszy gest, sakralizując jego wartość, jakby miał znaczenie najistotniejszego monologu. Potęga pantomimy objawia się w jej estetyce i gładkości, subtelnym napięciu przeskakującym z aktora na widza, jak iskra prądu.
I taki dokładnie jest najnowszy spektakl w reżyserii Marka Oleksego. Elegancja, majestatyczność, delikatność. Porażająca siła milczenia, która idąc w parze z ruchową wymową spektaklu, tworzy połączenie doskonałe.
Tak doskonałe, jak doskonałe jest tu eklektyczne rozumienie inscenizacyjności i narracji. Marek Oleksy wykreował sztukę pełną wieloznacznych i niekonkretnych motywów, które scalone ze sobą, wydają się jednak idealnie pasować. I trudno o to, by rzeczona eklektyczność nie zmieniła się w bliską sobie synestezję - trudno, bo przy tak ujętej wielowątkowości i przestronnej symbolice, wydaje się nawet dziwne, że reżyser skleja ze sobą najbardziej odległe od siebie pierwiastki i udaje mu się stworzyć perfekcyjny obraz.
Rzecz dzieje się na dworcu kolejowym. W miejscu, gdzie każdego dnia spotykają się setki różnych ludzi, a więc setki różnych historii, motywacji i celów. Na scenę - pustą, poza kilkoma ławkami i ogromnym zegarem zwisającym z sufitu - wchodzą powoli, osobno, kobiety i mężczyźni. W półbiegu przechadzają się to w jedną, to w drugą stronę, pozwalając widowni zauważyć, że w tym tłumie mijają się pary, próbujące się odnaleźć. Podobnie ubrani, rozglądający się, trafiają na siebie w końcu. Zaczyna się spektakl.
Dworzec kolejowy jest metaforą życia ludzkiego, a "Stazione Termini" symbolizuje konkretną jego sferę. Poszukiwanie, odtrącenie, napięcie oczekiwania, miłość, przemoc, nieporozumienie. Nieuchronna wizja śmierci, niedająca o sobie zapomnieć, pojawia się to pod postacią egipskiego boga Anubisa, to schorowanego pacjenta, to swoistego danse macabre. A ponieważ na dworcu jesteśmy szczególnie zależni od czasu i zegarka, to wiszący pod sufitem zegar nie powinien dziwić. Tyle tylko, że ten akurat odlicza minuty życia, a więc także minuty do śmierci. W przełomowym momencie spektaklu odrywa się od sufitu i zwisając już całkiem swobodnie, zmienia się z zegara elektronicznego w monumentalną klepsydrę.
Wracając jednak jeszcze do szukających się w tłumie par. Mamy więc dwójkę punków, młode małżeństwo, dystyngowaną dojrzałą parę oraz mimów. I przy tych ostatnich chcę się zatrzymać, bo budują postacie naprawdę ciekawe, a nawet fascynujące - przede wszystkim grają swoje lustrzane odbicie, a przy okazji są narratorami opowieści i chyba też pierwszymi jej widzami. Reakcje na to, co dzieje się na scenie, zostały namalowane na ich twarzach i zmieniają się sukcesywnie wraz z dynamiką fabuły.
Co więcej? Ksiądz, który odnajduje parę w niewieście wątpliwych obyczajów oraz kobieta zgwałcona przez dwóch nastolatków i inwalida na wózku. Nie bez powodu zestawiam tę ostatnią dwójkę razem, bo choć pozornie przez cały spektakl nie mają ze sobą wiele wspólnego, to jednak dźwigają metaforę całego "Stazione Termini" - jako pokrzywdzeni, spotykający się z czarną stroną życia, poszukujący ukojenia. Ona - słaba i eteryczna, pozostawiona sobie samej. Gdy dzieje jej się krzywda, wszyscy stojący na peronie odsuwają się na bok i na czele z księdzem bezradnie rozkładają ręce. On - nie mniej bezbronny i nie mniej pokrzywdzony, przykuty do wózka, niezdolny do poruszenia palcem. Oboje symbolizują pierwiastek łagodności, ale też pokornego cierpienia. Moment, gdy się odnajdują, jest początkiem końca spektaklu.
Wśród cicho osadzonej łagodności i harmonii, na scenie rodzi się - przerywający sielską wizję - zamęt pod postacią lubieżnej kobiety. A właściwie początkowo mężczyzny, który ulegając dynamicznej metamorfozie, w kobietę dopiero się przeistacza. Kobieta poza tym, że wciąż jednak jest silnie zmaskulinizowana, to dodatkowo reprezentuje pierwiastek wyuzdania, nieokiełznanego libertynizmu, będącego antytezą dla dotychczas panującego ładu. Kiedy zaciąga w końcu pozostałych do korowodu tańca, gdzie wspólnie chwieją się w dzikości uniesienia, rozpusta wydaje się więc triumfować. Ale okazuje się, że przedwcześnie, bo wspomniana zgwałcona kobieta i umierający mężczyzna unoszą się wraz z muzyką w chwalebnym i pięknym splocie ciał. To taniec dwojga pozornie słabych ludzi, którym udaje się podnieść, opierając się na sobie nawzajem - i jednocześnie moment, w którym lubieżność musi pochylić czoła przed czystą miłością.
"Stazione Termini" jest kolażem epizodów ludzkiego życia. Przedstawia silnie stypizowanego człowieka, który wiedziony na pokuszenie lub wystawiany na próbę, musi podjąć wybór. Musi, bo posiada wolną wolę, która w pewnych sytuacjach paradoksalnie zaczyna być kłopotliwa. Po drodze spotyka innych ludzi, z którymi może wejść w interakcje, podejmuje wyzwania, spełnia swoje marzenia, lub porzuca nadzieje. Rodząc się, rozpoczyna podróż, podczas której wyraża zgodę na współuczestnictwo innych.
Jest coś magicznego w tej sztuce, bardzo głęboko ukryta enigma, podsycana zgodnym milczeniem pantomimy. Jest w niej coś, co pozwala opisywać każdy najdrobniejszy szczegół tysiącem słów, ale tak naprawdę trudno dobrać odpowiednie.
Wyciszenie. Delikatny, drażniący niepokój, piękno w najczystszej postaci, a przy okazji coś wzruszającego. Kapitalna premiera.
Karolina Obszyńska
Teatralia Wrocław
6 listopada 2010
Wrocławski Teatr Pantomimy
"Stazione Termini"
scenariusz i reżyseria: Marek Oleksy
muzyka: Cezary Duchnowski
kostiumy: Elżbieta Terlikowska
scenografia: Jan Polivka
współpraca choreograficzna: Piotr Biernat
obsada: Artur Borkowski, Izabela Cześniewicz, Maria Grzegorowska, Mateusz Kowalski, Anna Nabiałkowska, Marek Oleksy, Aneta Piorun, Radomir Piorun, Monika Rostecka-Komorowska, Krzysztof Roszko, Mariusz Sikorski, Katarzyna Sobiszewska
premiera: 22 października 2010 r.