Teatralny Biały... sztuk?
Kolejny, jubileuszowy już Międzynarodowy Przegląd Inicjatyw Teatralnych zamienił szare o tej porze miasto Białystok w Białysztuk - miejsce opanowane sztuką, miejsce zetknięcia się obrazów i historii nierzadko odległych od siebie. W tym roku spotkały się teatry zarówno polskie, jak i zagraniczne, poruszając cały wachlarz tematów - od opowieści wojennej, przez powietrzną impresję, aż po urywki z czarnoksięskiego młyna.
W ramach tegorocznego, dziesiątego już, przeglądu zaprezentowały się takie grupy, jak Teatr Malabar Hotel, Grupa Coincidentia, Studium Teatralne i Teatr Kolegtyw. Z zagranicy przyjechał francuski Velo Theater. Poza tym na teatralną widownię czekały koncerty oraz czytanie dramatu autorstwa białostockiej poetki i dziennikarki Miłki Malzahn. Każda z grup ukazała teatr z trochę innej strony. Grupa Coincidentia wierna była teatrowi lalkowemu, Malabar Hotel i Velo Theatre zeszły w stronę teatru ożywionej formy, Studium Teatralne trzymało się aktorstwa dramatycznego, a Teatr Kolegtyw postawił na syntezę sztuk. Mieszanka, jaka z tego wyniknęła, ściągała do teatru spore tłumy każdego wieczoru, przypominając o teatralnych powiązaniach Białegostoku, słusznie lub nie, zwanego niekiedy stolicą lalkarstwa.
Rodzinnie nie znaczy z happy endem - "Matka"
Ten spektakl szczególny był już na starcie - wystawiony w pierwszą rocznicę powstania grupy, w 125. rocznicę urodzin Witkacego, autora sztuki, a w dodatku pokazywany po raz pierwszy. Pytania i dociekania były jak najbardziej na miejscu, "Matka" jednak raczej niewielu zawiodła.
Teatr Malabar Hotel zaserwował widzom, za tekstem Witkacego, wycieczkę w głąb domostwa Janiny Węgorzewskiej z domu von Obrock. Poznajemy jej syna Leona, ogarniętego szałem ideologii i jego narzeczoną Zosię, słodkim głosikiem wygłaszającą tęgie sądy o teatrze. Niestety familia nie należy do najszczęśliwszych. Dom rodzinny państwa von Obrock ocieka alkoholem i kokainą, od samego początku biją po oczach toksyczne relacje, urastające do chorych, wampirycznych rozmiarów. Malabar Hotel odmalowuje jednak to małe pandemonium z takim kunsztem, że nie mamy ochoty z niego wychodzić. Po pierwsze świetna jest gra aktorska. Magdalena Czajkowska, Marcin Bartnikowski i Marcin Bikowski tworzą bowiem bez problemu na scenie to, o co najtrudniej - wrażenie spójności prezentowanego świata. Nie bez przyczyny również Malabar Hotel za artystycznego patrona obrał właśnie Witkacego - a tekst pisarza, wsparty bezczelną, zuchwałą wyobraźnią aktorów, na scenie wypada nader sprawnie.
Witkacy zatytułował swoją sztukę "Matka. Niesmaczna sztuka w dwóch aktach z epilogiem". Malabar Hotel tę niesmaczność przekształca w wampiryczność i groteskowość - mieszczańska rodzina pławiąca się w rozpadzie nie jest niesmaczna, nie budzi odrazy, w jakiś sposób jednak porusza. Mówiąc metaforycznie - nie ma ludycznego, koślawego diabełka, jest tylko piękny szatan. Wampiryczna stylizacja postaci Leonka, który ze zmierzwionym włosem wygłasza swoje kwestie o nienawiści do rodu ludzkiego czy wydawane przez Agnieszkę Makowską dźwięki mieszczą się w konwencji czarnego humoru. Z wielką parodią ukazany jest mieszczański salonik - w kompletnie zdemontowanym wnętrzu nie może zabraknąć wzorzystego dywanu, pod który na koniec zostają zamiecione kłopotliwe postacie. W klimat przywar rodzinnych wprowadza znakomicie już pierwsza scena, kiedy każdy z aktorów stara się zasłonić "igraszki" z kukłą - bo przecież rodzinnych brudów nie pierze się przy ludziach. Na scenie pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach zwierzaki na baterie, bez pyszczków, z poodzieraną skórą - czyżby mechanizacja świata made in China? Jednocześnie zaś trudno powiedzieć, że Teatr Malabar Hotel z czegoś się wyśmiewa, coś piętnuje w "Matce" - nic z tych rzeczy. Te wszystkie wady i wadziątka, przywary i przywarki, okropności i szkaradzieństwa ukazywane są z obiektywnym chłodem i spokojem. Zupełnie jakby słyszało się ze sceny, że nie ma się z czego śmiać, bo tak po prostu jest.
Marzyciel na dachu świata - "Appel d'Air"
Jak ze starego strychu - takie określenie najlepiej oddaje charakter francuskiego spektaklu. Swoją historię francuski Velo Theatre przybiera w nastrojowe szaty detalicznej scenografii, białe piórka i otwartość okien. W efekcie widzowie na ponad godzinę trafiają do innego świata, do zamkniętej krainy marzeń człowieka spoglądającego na świat z podniebnej perspektywy.
O czym opowiadają Francuzi? Mówiąc najprościej - o człowieku, który, siedząc na którymś z kolei piętrze wieżowca, marzy, żeby wzlecieć w powietrze. Jego pokoik ma okno otwarte na miasto, na wysokie wieżowce i drapacze chmur. Wokół jego łóżka wiszą malutkie samolociki, jeden nawet kolebie się w klatce dla ptaków. Na swoim łóżku rozgrywa etiudy z pingwinami w roli głównej, improwizując wiecznie białą Antarktydę na prześcieradle. Wypuszcza w powietrze malutką rakietę. Temat lotu opanował jego myśli i już tylko wokół niego się one kręcą. Dlatego w pewnym momencie pokusa otwartego okna staje się zbyt silna - ze skrzydełkami przy nogach, wyrusza na spotkanie swoich marzeń.
Ten świat jest bardzo dopracowany i szczegółowy. Za oknem stoją makiety wieżowców, skąpane w pomarańczowym świetle, z widocznymi okienkami czy klatkami. Precyzyjnie wykonane są samolociki, rakieta czy mechanizmy, które, gdy trzeba, ożywiają łóżko służące w gruncie rzeczy za scenę. Jest w tym pewien urok miniaturowego domku dla lalek, połączony z uczuciem podziwu, jaki budzi myśl o opanowaniu tego małego scenicznego imperium.
Różne myśli wzbudza osoba, która włada tym scenicznym imperium - samotny człowiek, oglądający świat ze swojej perspektywy. Niby jest jakoś w ten świat włączony, za oknami ma kolejne wieżowce, gdzie siedzą pewnie ludzie tacy jak on, a jednocześnie staje poza jego ramami w swoim postępowaniu. Spoglądając zza okna na granicę nieba i ziemi, sam na takiej granicy się znajduje. Otwarte zakończenie staje się tutaj strzałem w dziesiątkę - i choć widać skok przez okno, to jednak trudno uwierzyć, że bohater po prostu spadnie. Już bardziej prawdopodobne wydaje się, że wzleci w powietrze, a świat podporządkuje się jego woli tak, jak jego prywatna rzeczywistość.
Tym, co czaruje w "Appel d'air", jest klimat. Nastrój szperania po strychu w poszukiwaniu starodawnych precjozów, nastrój prywatnego świata, w którym wszystko kręci się podług jednej osoby, nastrój opowieści o marzeniach i tym, co siedzi w głębi serca człowieka. Bardzo łatwo przy takiej tematyce zejść do poziomu wygłaszania pustych frazesów - Velo Theatre nie mówi nic. Aktorzy budują swój przekaz na bazie obrazów i gestów, bez udziału słów, co nadaje opowieści właściwy wydźwięk. Nikt nie każe wysłuchiwać kolejnej opowieści o życiu - opowieść o życiu można podejrzeć niechcenia przez dziurkę od klucza, co czyni to życie tak bardzo autentycznym.
Z kim walczy św. Antoni? - "Noc nadchodzi od wewnątrz"
Dobro ze złem po raz kolejny stają w szranki. W oparciu o "Kuszenie św. Antoniego" Flauberta Teatr Kolegtyw opowiada o walce człowieka ze swoimi słabościami, wątpliwościami i... słabościami drugiego człowieka.
Walka rozpisana jest na dwie osoby - mężczyznę (Kamil Dobrowolski) i kobietę (Izabela Wilczewska). Mężczyzna jest elegancki, w garniturze, kobieta z kolei razi swoim strojem, lśniącymi legginsami i krzykliwie różowymi dodatkami. Mężczyzna jest opanowany i spokojny, kobieta sprawia wrażenie demonicznej femme fatale pozbawionej wszelkich oporów. Gra, jaka się między nimi zaczyna, gra uczuć i namiętności, obnaża prawdziwe oblicze bohaterki - twarz samotnej i poranionej istoty, której brakuje nawet odwagi, by się do tego przed sobą przyznać. Nie rezygnuje jednak z próby opanowania mężczyzny - on zaś staje przed nie lada wyzwaniem, wahając się między oddaniem się pokusie, a zdecydowanym odejściem.
Tym, co odrywa go od kobiety, jest najbardziej enigmatyczna postać spektaklu, kreowana przez Dorotę Baranowską. Przez większą część spektaklu tańczy za białą przesłoną, rozdzielającą scenę na pół. Jej ruchy są leniwe, czasem po prostu przetacza się od niechcenia, czasem wykona jakąś figurę w spowolnieniu. Po paru sekundach widzowie przyzwyczajają się do jej obecności na drugim planie i przestają ją rejestrować. Na pierwszy plan, zza drugiej strony przesłony wychodzi po to, żeby odwieść mężczyznę od kobiety. W ten sam sposób, za pomocą tańca, wchodzi w interakcję między nimi, odrywając mężczyznę od uwodzącej go kobiety, przerywając kontakt między nimi. Można odczytywać tą postać bardziej szczegółowo, jako anioła czy innego dobrego ducha, czy sumienie - na tej nieokreśloności opiera się jej sceniczna siła.
Spektakl, grany w surowych wnętrzach magazynu nr 10 na Węglówce, łączy w sobie wiele dziedzin sztuki - aktorstwo, taniec czy sztukę wizualną. Na ich styku powstaje dzieło niepokojące, nieprzewidywalne. Twórcy nie oszczędzają wrażliwości widzów, a sceny drastyczne pojawiają się na zmiany z ciepłymi etiudami spotkań mężczyzny i kobiety. Powiązanie z "Kuszeniem św. Antoniego" można rozpatrywać jednoznacznie - główny bohater staje bowiem w podobnej sytuacji kuszenia, zwodzenia na manowce. W książce Flauberta zresztą święty ulegał podobnym seksualno-uczuciowym rozterkom. Z drugiej jednak strony pojawia się proste pytanie: co dzisiaj mogłoby kusić św. Antoniego? Z czym musi walczyć dzisiejszy człowiek? Wydaje się, że głównym wrogiem i kusicielem staje się tutaj świat, którego przedstawicielkę gra Izabela Wilczewska - świat pełen wyuzdania i zakłamania, świat, w którym prawdziwe rany i uczucia skrywane są pod staranną maską, plastikowy konstrukt sprowadzający drugiego człowieka do roli kolejnego gadżetu. Wystarczy jednak spojrzeć na tytuł, by pojawił się nowy wątek - bo przecież to własna i osobista wola św. Antoniego każe mu ulec...Nie zapominajmy - noc nadchodzi od wewnątrz!
Usłyszeć Izoldę - "Król kier znów na wylocie"
Idąc za książką Hanny Krall pod takim samym tytułem, Studium Teatralne przedstawia losy Izoldy Regensberg, którą wojna pozbawiła rodziny, zmusiła do przyjęcia nowej tożsamości i rzuciła w trudną podróż za mężem uwięzionym w Mauthausen. Jako Maria Pawlicka, z nowym kolorem włosów, śmiechem, sposobem stawiania torby, objeżdża pół Europy, kryjąc na każdym kroku swoją prawdziwą osobowość.
Historię tę Studium Teatralne zamyka w bardzo minimalistycznych ramach. Za scenografię służy im wielka mata w barwne wzory i hebrajskie inskrypcje. Przestrzeń i czas zastępują ruchy aktorów - podróż oddawana jest za pomocą biegu. Główna bohaterka przebiega z miejsca w miejsce, co odrealnia historię i nadaje jej status wspomnień, mentalnej wędrówki pomiędzy przeszłymi wydarzeniami. Nie liczy się chronologia - wydarzenia powracają w różnej kolejności, co powoduje, że nieistotne staje się czas i miejsce, widz koncentruje się na uczuciach i emocjach, które aktorzy oddają bezbłędnie, przesycając je raczej, niż zostawiając niewysyconymi. Dużą uwagę grupa przykłada też do dynamiki ruchu, co zbliża niektóre partie spektaklu do teatru tańca.
Ciekawa jest sama postać Izoldy Regensberg (Martina Rampulla). Kobieta główną siłę psychiczną czerpie z potrzeby odnalezienia męża - w momentach krytycznych powraca to do niej jak mantra. Poszukiwanie męża określa całą jej egzystencję - to dla niego podróżuje, to dla niego przybiera nową tożsamość, tożsamość Aryjki Marii Pawlickiej o blond włosach i nowym sposobie stawiania torby. Wojna, konflikt, narodowość czy religia stają się pustą abstrakcją wobec żywego człowieka, który gdzieś tam cierpi. Na scenie zresztą pojawiają się dwa wcielenia bohaterki - pierwsza Izolda, starsza, opowiada o wydarzeniach, przywołuje je, druga Izolda zaś tkwi w samym ich środku, miotana przez los w najróżniejsze strony, jest emocjonalna, rozedrgana i owładnięta jedną, neutralizującą wszystko inne myślą.
Studium Teatralne tworzy historię, która drąży meandry ludzkiej psychiki pod kątem zachowania w sytuacjach ekstremalnych, budując znakomite studium psychologiczne. Jedyny problem pojawia się w momentach, gdzie jest za dużo ruchu, za dużo emocji - kilka przerysowanych gestów powoduje, że sama opowieść znika gdzieś w hałasie i natłoku. Prywatny dramat i osobista historia stają na jednym poziomie z ruchem, z dźwiękiem, z krzykiem, do którego czasem uciekają się aktorzy, co powoduje że w pewnym momencie nie wiadomo już, czy to jeszcze Izolda, czy to już Maria, czy to Polska, czy to Austria. Owszem, można bronić tej iście wojennej zawieruchy, można też jednak pozwolić głośniej przemówić Izoldzie.
Czarodziejski młyn, czarodziejski spektakl - "Krabat"
Długo oczekiwana polska premiera Grupy Coincidentia trzyma wysoki poziom. Ze współpracy z Figurentheater Wilde und Vogel powstaje na poły baśniowa opowieść o chłopcu, który trafia do starego młyna. W młynie mieszka jedenastu młynarczyków i ich Mistrz Czarnoksiężnik. I choć Krabat cierpi nędzę surowych warunków, wchodząc coraz bardziej w zdradliwe korytarze czarnej magii, to wydarza się coś, co zawraca go z tej drogi - najpierw spotyka Przyjaciela, a potem - Miłość.
Opowieść o niedoszłym czarowniku Grupa Coincidentia zamyka w planie lalkowym, z charakterystycznymi, szkaradno-groteskowymi lalkami Michaela Vogla. Można śmiało powiedzieć, że świat młyna kreowany jest przez wyobraźnię i pomysłowość artystów, nie ma bowiem w Krabacie miejsca na wielką, rozbudowaną scenografię. Młyn symbolizuje cień wielkiego koła obracający się na ścianie, kolejne postaci sztuki powstają często z pozornie przypadkowego ułożenia maski, pręta, kawałka płótna. Opowieść o magii kreuje się w iście magiczny sposób, co nadaje "Krabatowi" lekkości, a jednocześnie trzyma uwagę widza, który zastanawia się, co jeszcze wyłoni się z teatralnej ciemni. W spektaklu roi się od tricków i sztuczek - Krabat porusza się bez pomocy animatora, na czole jednego z aktorów Paweł Chomczyk wycina słowo "idiota", które, spłynąwszy krwią, znika bez śladu. Nie ma jednak w spektaklu taniej jarmarczności - wycisza wszystko mroczny nastrój czarnoksięsko-okultystycznego młyna, który nawet w najśmieszniejszym momencie czai się gdzieś obok, sprawiając, że śmiech nie ma odwagi wybrzmieć do końca.
Tę sceniczną magię doskonale uzupełnia muzyka. Wykonywana na żywo przez Charlotte Wilde, która gra na różnych instrumentach, przetwarza te dźwięki, a jak trzeba, to i sama zaśpiewa, dopełniając swoim głosem sceniczną wizję. Muzyka w "Krabacie" waha się między syntetycznym dźwiękami i szumami a nastrojowymi, przywodzącymi na myśl celtyckie ballady, pieśniami.
Można odnieść wrażenie, że w "Krabacie" liczy się nie tyle przesłanie, ile samo wykonanie, sztuka i kunszt. Podsumowanie opowieści jest proste - po raz kolejny dobro zwycięża, a ludzkie, dobre uczucia tryumfują. Podstawowe jednak prawdy, podane w takiej oprawie, jaką serwuje Grupa Coincidentia wraz z Figurentheater Wilde und Vogel, sprawiają, że spoglądamy na niej z zupełnie innej strony - na tle złowieszczego młyna zabłyskują one zupełnie nowym światłem.
Sylwia Dec
Teatralia Białystok
18 listopada 2010
Teatr Malabar Hotel
S. I Witkiewicz
"Matka"
reżyseria: Hendrik Mannes
współpraca reżyserska: Antonia Christl
muzyka: Anna Świętochowska
scenografia: Anna Chadaj
lalki: Marcin Bikowski
współpraca dramaturgiczna: Marcin Bartnikowski
obsada: Magdalena Czajkowska, Danuta Kierklo (głos Matki), Marcin Bartnikowski, Marcin Bikowski
premiera: 3 listopada 2010 r.
Velo Theater
"Appel d'air"
przygotowanie, reżyseria i obsada: zespół
Teatr Kolegtyw
"Noc nadchodzi od wewnątrz"
reżyseria: Robert Drobniuch
adaptacja: Robert Drobniuch
scenografia: Kamel Boukoffa
muzyka: Michał Górczyński
m: Krzysztof Kiziewicz
współpraca przy realizacji: Tomasz Gilewicz
obsada: Dorota Baranowska, Izabela Wilczewska, Kamil Dobrowolski
Studium Teatralne
"Król kier znów na wylocie"
na motywach powieści Hanny Krall
adaptacja sceniczna: Studium Teatralne
scenografia: Marta Białoborska
kostiumy i projekt plakatu: Agata Nowicka
zespół: Piotr Aleksandrowicz, Gianna Benvenuto, Piotr Borowski, Waldemar Chachólski, Martina Rampulla
Grupa Coincidentia, Figurentheater Wilde und Vogel
"Krabat"
reżyseria i opracowanie tekstu: Christiane Zanger
asystent reżysera: Heiko Kladt
lalki: Michael Vogel
muzyka na żywo: Charlotte Wilde
obsada: Dagmara Sowa, Florian Feisel, Paweł Chomczyk
X Międzynarodowy Przegląd Inicjatyw Teatralnych "Białysztuk", 3.11-7.11.2010 r.