Przejścia i zakamarki
Pierwsze pokazy "Nosferatu" w Teatrze Narodowym za nami. Pokuszę się o określenie - jakkolwiek ono nie zabrzmi - że mamy do czynienia z przedstawieniem pochowanym, czyli żyjącym inaczej niż wszystkie.
Jego ciężar nie spoczywa, o dziwo, na postaci wampira (Wolfgang Michael), ale na Lucy (Sandra Korzeniak). To ona skupia wokół siebie uwagę pozostałych postaci, to ją pierwszą zaatakuje Nosferatu. Akt ten przyjmie zresztą z niejakim zadowoleniem, choć będzie to tylko pozorne rozbudzenie. Lucy początkowo jest całkowicie obojętna i apatyczna, natomiast przechodząc przemianę pod wpływem wampira, stwierdzi, że chce kochać wszystkich - co tylko potwierdza, że nie jest w stanie kochać nikogo. Pozostaje jej poczucie, że "życie tutaj, to za mało". Tym samym zdradza zaskakujące powinowactwo z Nosferatu - może to właśnie wypranie z uczuć sprawia, że stają się dla siebie tak atrakcyjni? Żadne z nich nie będzie potrafiło osiągnąć przy tym trwałego spełnienia, co wpisane jest w sam rdzeń, wampirycznej skądinąd, namiętności. Relacja między Lucy a Nosferatu wydaje się przez to najciekawsza spośród wszystkich, które zaistniały w trakcie spektaklu. Za ich wzajemnym wampiryzmem kryje się nie tylko podtekst cielesny, seksualny, ale i psychiczny - chodzi o przejęcie kontroli nad innym, przeciągnięcie go na swoją stronę. Choć skazane na niepowodzenie, to przecież uparcie podejmowane i - co jeszcze istotniejsze - zostawiające swój ślad w postaci niewyjaśnionego zainfekowania.
Postać Nosferatu rzeczywiście została w spektaklu mocno zamazana, pozbawiona swej prehistorii, znanej z powieści bądź ekranu. Doświadcza przy tym - wedle padających w którymś momencie słów - stanu gorszego niż starość i śmierć... wielkiej pustki. Symptomatyczne, że nawet momenty, gdy atakuje swe ofiary nie są pełne szaleństwa, namiętności czy jakiegokolwiek motorycznego ożywienia. To zachowanie przenosi się na całe przedstawienie - rozgrywane bez gorących emocji, w marazmie i melancholii. Wyczerpaniu towarzyszy zaś narastające wyczekiwanie na przeczuwany, nagły moment uniesienia, epifanii czy transcendencji. "Nosferatu" Jarzyny okazuje się studium nad niezdolnością do miłości i ekscytacji, przed którą nie chronią ani pieniądze (luksusowe meble i przestrzeń zaaranżowana w stylu glamour), ani racjonalność (zawodzą rozumowe przesłanki i metody proponowane przez doktora Sewarda i profesora van Helsinga), ani erotyczne kontakty, ani starania i troskliwość bliskich (?) sobie osób. Jednakże to wszystko jest dość pieczołowicie i szczelnie pozakrywane. Jacek Kopciński pisał w numerze 4 "Teatru" z 2009 roku w odpowiedzi na "T.E.O.R.E.M.A.T.": "(...) w myślach rodzą się wyłącznie serie pojęć, jakby przedstawienie rzeczywiście było tekstem jakiejś wschodniej medytacji, którą reżyser dał nam do odczytania. Spektakl nie nastraja do dyskusji, nie prowokuje sporu, nie dostarcza argumentów". "Nosferatu" stanowi kontynuację tak obranej drogi; cytowane słowa Kopcińskiego odnoszą się w pełni także do najnowszego przedstawienia Jarzyny.
W ostatnich spektaklach reżysera szczególne miejsce zajmuje przechodzenie aktorów od sceny do sceny. Można wręcz odnieść wrażenie, że pojawia się nagminne, z premedytacją rozdzierając niezbyt długie sekwencje scenicznych obrazów. W "Nosferatu" znajdziemy całą plejadę przejść: z towarzyszeniem muzyki lub bez niej, ze światłem nagle gasnącym albo przeciwnie - kunsztownie zmieniającym barwę i natężenie. Przedziwna autonomia tego - zdawałoby się - mało teatralnego, traktowanego jako zło konieczne elementu spektaklu frapuje i każe upatrywać znacznych przeskoków czasowych między kolejnymi pojawieniami się bohaterów, a w konsekwencji ich przemiany odbywanej poza sceną. Zasadniczo więc każda obecność postaci oznacza ni mniej, ni więcej tylko pewien stan tymczasowy, w którym została ona uchwycona. Stąd miejsce, w jakim na danym etapie spektaklu się znajduje, nie zawsze bywa w jakikolwiek sposób wcześniej zapowiedziane czy choćby zasygnalizowane. W "Nosferatu" widz kilkukrotnie konfrontowany jest z takim rodzajem zaskoczenia - pytanie, czy uzyskany efekt jest wystarczająco wyrazisty, pozostawiam na razie w zawieszeniu. Wątpliwości biorą się stąd, że akcentowanie momentów przejścia między scenami i czynienie ich treścią spektaklu, oprócz wielu możliwości, niesie także trudne do ominięcia pułapki. Ryzykuje się bowiem wrażenie jałowości albo wręcz trudne do zaakceptowania poczucie, że to, co najciekawsze, dzieje się poza sceną, za zamkniętymi przed publicznością drzwiami. Choć w przypadku "Nosferatu" właściwiej byłoby napisać - w nieznanej przestrzeni za kotarami.
Dotychczasowe analizy prowadzą do uchylenia, dających się tu i ówdzie przeczytać, zarzutów o anachroniczność i nieprzystawalność przedstawienia do dzisiejszych czasów. Adaptację otwiera scena rozmowy bohaterów wokół zagadki neutrina, czyli hipotezy, że istnieje cząstka potrafiąca poruszać się z prędkością szybszą od światła. Informacje te nie są wyssane z palca, to znaczy twórcy "Nosferatu" nie wkraczają na pole science-fiction i nie przydają swoim bohaterom rysu niepoczytalności. Do jednego z najbardziej zastanawiających eksperymentów w dziedzinie fizyki ostatnimi czasy rzeczywiście doszło, co więcej - nie został on dotąd obalony (te rewelacje przeczytać można na wielu portalach). Znudzony salon u Jarzyny rozmawia o czymś, co wzbudza emocje, ale nie jest to teoria mesmeryzmu (magnetyzmu zwierzęcego), tylko rzeczywistość AD 2011, nie jest więc salonem oderwanym od współczesności czy też - co na to samo wychodzi - tym samym salonem. Gdyby neutrino rzeczywiście było szybsze od światła, w gruzach ległyby podwaliny teorii względności Einsteina, a więc całej nowożytnej fizyki. Może w istocie "tak naprawdę wciąż NIC NIE WIEMY o świecie i jego naturze oraz NIC NIE ROZUMIEMY", jak pisał na popularnym forum najwyraźniej przejęty doniesieniami z Genewy internauta Frei. Tym samym, wracając do "Nosferatu", może jednak gorset nowoczesności i ponowoczesności jest zbyt ciasny lub chociaż przepuszczalny, tak że pewne dylematy nic sobie z niego nie robią i dają o sobie znać również wtedy, gdy posądzono je o przedawnienie. W każdym razie niemożność wywiedzenia jakiejkolwiek pewnej i klarownej wizji Innego w połączeniu z nieodpartą tęsknotą za Nim, bo tak w istocie sytuuje się "Nosferatu" - nie jest znakiem myślowego wstecznictwa, unieważnienia dyskusji postmodernistycznej (a tu zwłaszcza wszechobecnego problemu z komunikacją i wyrażalnością, również sacrum), tylko przeciwnie - stanowi szczerą i przefiltrowaną przez wrażliwość twórców, przede wszystkim zyskującego coraz bardziej osobny teatralny styl Jarzyny, wypowiedź o rozdarciu ludzi naszych czasów.
Posiłkując się nadal określeniami z pogranicza powieści grozy i medycyny, można wspomniane rozdarcie interpretować w taki sposób: "zainfekowanie" zawsze domaga się reakcji, przyjęcia wobec niego możliwie skutecznej postawy, jednak jej znalezienie znajduje się poza jakimkolwiek schematem. Zatem droga wiedzie przez wiele, groźnych bądź sprzyjających, ale niepowtarzalnych w swym układzie "wirusów". W spektaklu są nimi przede wszystkim ukąszenia zarażonych wampiryzmem. Gorzej, gdy zapytać, ku czemu prowadzi ta droga? Jakie pragnienia celebruje się w spektaklu? A może jest to pożądanie pożądania? Nie wampir straszy, lecz pustka.
Sama wampiryczność potraktowana została z dystansem, nie o jej formę widowiskową i zbanalizowaną tu chodzi. Początkowo atakom Nosferatu nie towarzyszą niepokojące, zewnętrzne oznaki, więc gdy za którymś razem w końcu pojawia się krew, ma to już inny wydźwięk i co innego chce znaczyć.
"Nosferatu" pozostawia wszakże niedosyt. Zderzenie postaw racjonalnej z mistyczną (zabarwioną szaleństwem), prezentowane przez doktora i profesora z jednej, a Renfielda z drugiej strony, mogłoby być pełniejsze, bardziej wyzyskane. Wyrafinowanie scenografii i kostiumów Magdaleny Maciejewskiej budzi poczucie zadowolenia i stanowi odrębną jakość w spektaklu. Jednakże w momentach, gdy scena pustoszeje, a publiczność konfrontowana jest z przeestetyzowaną przestrzenią gry, nieoczekiwanie pojawia się reakcja sprzeciwu. Także rozkład napięć czasami szwankuje, o czym świadczą niezamierzone efekty komiczne i dający się usłyszeć skonfundowanie widzów - być może jest to kwestia czasu, wejścia aktorów w materię spektaklu. Ci znajdują w przedstawieniu nie lada wyzwanie - zagrać wyraziste role w przesiąkniętym dziwną niewydolnością, zbudowanym na transowym rytmie spektaklu (wielka w tym rola muzyki autorstwa Johna Zorna). Na innych aniżeli wizualna i akustyczna płaszczyznach "Nosferatu" - wbrew pozorom - wcale nie chce się podobać, nie jest spektaklem, któremu się wierzy. Przedstawienie Jarzyny chowa się przed widzem w zakamarkach, do których jednak - mam wrażenie - chce się ponownie zajrzeć.
Adam Domalewski
Teatralia Poznań
2 grudnia 2011
Teatr Narodowy i TR Warszawa
"Nosferatu"
inspirowane powieścią Brama Stokera "Dracula"
tekst i reżyseria: Grzegorz Jarzyna
scenografia i kostiumy: Magdalena Maciejewska
muzyka: John Zorn
reżyseria światła: Jacqueline Sobiszewski
wideo: Bartek Macias
reżyseria dźwięku: Piotr Domiński
dramaturgia: Rita Czapka
efekty specjalne i charakteryzacja: Waldemar Pokromski
obsada:
Nosferatu - Wolfgang Michael
Lucy Westenra - Sandra Korzeniak
Mina Harker - Katarzyna Warnke
Abraham Van Helsing - Jan Frycz
Doktor John Seward - Jan Englert
Renfield - Lech Łotocki
Arthur Holmwood - Adam Woronowicz
Jonathan Harker - Marcin Hycnar
Quincey Morris - Krzysztof Franieczek
oraz Jacek Telenga
premiera: 12 listopada 2011 r.