Z Różewiczem konfrontacje
Chociaż Teatr Studyjny od początku obecnego sezonu jest w remoncie, to praca nad spektaklami dyplomowymi studentów łódzkiej Filmówki nie zwolniła tempa. Po pierwszej premierze, mającej miejsce w udostępniającym swoją scenę Teatrze Nowym, druga - "Z Różewicza dyplom" odbyła się w Inkubatorze Technik i Nauki ARTERION. Ale nieważne gdzie młodzi aktorzy wystawiają swoje sztuki, ważne, żeby wszystkie były tak udane jak ta ostatnia.
Tadeusz Różewicz zdaje się w ostatnim czasie wyjątkowo inspirować studentów szkół aktorskich. W sezonie 2008/2009 na warsztat wziął go Wiesław Komasa wespół ze studentami AT z Warszawy, a nie dalej jak w ubiegłym sezonie aktorzy Teatru PWST z Wrocławia pod wodzą Uli Kijak. Oglądając spektakl studentów z Łodzi (wyreżyserowany przez Zbigniewa Brzozę), nie mogłam powstrzymać się od porównań do ubiegłorocznego przedstawienia, którego echa wciąż pobrzmiewają w mojej głowie po obejrzeniu go w maju, w ramach XXIX Festiwalu Szkół Teatralnych. Ale od zestawienia tych dwóch dzieł nie mogę się powstrzymać także dlatego, że bazują na podobnym chwycie teatru w teatrze oraz połączenia kilku dzieł poety i dramatopisarza w jedną całość, która miała stworzyć nową jakość. Kilka z tych tekstów dubluje się ("Dzidzibobo czyli miłość romantyczna czeka już pod drzwiami", "Na czworaka" czy "Grupa Laokoona"). Ale podczas gdy wrocławianie podeszli do Różewicza bardzo poważnie, można odnieść wrażenie, że na kolanach (choć z pewnością wymógł to na nich tekst, w ramy którego wpisali swoje przedstawienie - "Straż przyboczna"), o tyle spektakl z Filmówki cechuje ogromna doza poczucia humoru, wydobycie z inscenizowanych tekstów maksimum absurdu, ale także wpisanie owego absurdalnego charakteru dramatów Różewicza w szerszy kontekst. Dzięki temu spektakl nie jawi się widzom jako abstrakcyjny i chaotyczny. Po obejrzeniu "Straży porządkowej - kompromisu z teatrem" przez długi czas zadawałam sobie pytanie "o co chodziło?". I chociaż próbowałam wytłumaczyć to sobie teorią antydramatów Różewicza, a także spojrzeć na spektakl przez pryzmat teatru postdramatycznego i eksperymentalnego, ciągle czułam, że był to przerost formy nad treścią. Po "dyplomie z Różewicza" nie miałam podobnego problemu, chociaż jego kolażowość - zarówno jeśli wziąć pod uwagę zestawienie pojawiających się w nim dramatów, jak i żonglowanie nastojami - także może wydawać się widzowi teatralną kakofonią. Chociaż kakofonia to złe słowo, sugeruje bowiem coś nieprzyjemnego dla zmysłów odbiorcy, podczas gdy przedstawienie wyreżyserowane przez Brzozę, nawet jeśli momentami mogło być dla kogoś niezrozumiałe, to nie było takim przez cały czas. Epatując olbrzymią dozą poczucia humoru, momentami zakrawało na przednią komedię, przy której można było płakać ze śmiechu (lub dusić się od niego, czemu z lubością oddawały się panie siedzące tuż za moimi plecami).
Wspomniałam o kontekście, w który wpisane są sceniczne wydarzenia. Chociaż spektakl ma charakter metateatralny - już w pierwszych minutach poznajemy dwójkę bohaterów (Karol Puciaty i Paweł Kudaj), którzy chcą stworzyć dramat poetycki odpowiedni dla teatru współczesnego, i to ich słowa niejako powołują do istnienia świat przedstawiony wraz z zaludniającymi go postaciami - to w trakcie spektaklu często zapominamy o zastosowanym chwycie zwielokrotnienia iluzji. Owym kontekstem jest bowiem ulokowanie wydarzeń w bardzo określonym czasie historycznym - epoce powojennej Polski Ludowej, której atmosfera jest wyczuwalna już w pierwszym geście przemaszerowania przez środek sceny młodej aktywistki. Sceny, na której skromną scenografię składającą się z wersalki, starego telewizora, stołu nakrytego obrusem w zielone pasy i kilku krzeseł, od tyłu zamykają wielkie zdjęcia typowego dla Polski współczesnej, ale będącego reliktem przeszłości, szarego, brudnego, smutnego blokowiska. Właściwie trudno powiedzieć, czy zdjęcia są aktualne, czy archiwalne, ponieważ ten aspekt naszej rodzimej rzeczywistości nie uległ diametralnej zmianie po 1989 roku. Nadal większość rodzin toczy swoje życie właśnie w takim ponurym anturażu, w czterech ścianach z wielkiej płyty, na góra kilkudziesięciu metrach kwadratowych, w mieszkaniach nie większych niż scena, na której rozgrywała się akcja. Ów zabieg scenograficzny autorstwa Grzegorza Małeckiego w rewelacyjny sposób stwarza linię łączącą świat współczesny Różewiczowi, zawarty w słowach jego dramatów, ze światem współczesnym młodym aktorom wypowiadających te teksty. I chociaż wyciągnięte przez Brzozę z archiwów IPN autentyczne donosy z lat sześćdziesiątych dzisiaj bawią jak najlepsze dowcipy, podobnie jak absurdalne fragmenty życia codziennego opisywane przez dramatopisarza, to w ogólnym rozrachunku podsumowującym procesy polityczno-społeczne, zachodzące przez ostatnie pół wieku w Polsce, okazuje się, że inne nie jest synonimem lepszego. Chociaż po zmianie systemu politycznego w mentalności Polaków także zaszła zmiana, to twórcy dyplomowego spektaklu zdają się sugerować, że mimo wszystko nie była ona szczególnie rewolucyjna. Wciąż godzimy się na "naszą małą stabilizację". Ciągle szczytem marzeń dla wielu osób pozostaje M3 w wielkiej płycie na burym osiedlu. Ciągle sami staramy się przybierać szary kolor masy, upodabniając się do niej, nie wychylać się, nie odstawać od tłumu.
"Z Różewicza dyplom" to spektakl, w którym w nawias żartu, groteski ujęty jest obraz Polski ostatnich kilkudziesięciu lat. W przeciwieństwie do "Straży porządkowej - kompromisu z teatrem" jego twórcy na żaden kompromis nie chcą iść, pokazując w krzywym zwierciadle naszą rzeczywistość. Jednocześnie nie tworzą przedstawienia, które jest sztuką dla sztuki, dodatkowo zrozumiałą tylko dla wtajemniczonych. Być może jedynym kompromisem, na który młodzi artyści godzą się, jest kompromis z widzami - każdemu, kto posiada odrobinę poczucia humoru, przedstawienie powinno się spodobać. Jeśli dodatkowo posiada wiedzę na temat dramatów Różewicza, z których ów kolaż został stworzony - powinien być zachwycony. Nie rażą w nim, sprawiające wrażenie wklejonych jedynie na potrzeby spektaklu dyplomowego, piosenki. Nie przeszkadzają dwa bisy teatralne, które przedłużają widowisko w momencie, gdy już chciałoby się zerwać do aplauzu. Zapewniam jednak, że warto obejrzeć je uważnie, bo to prawdziwy popis aktorskiego majstersztyku. Chociaż nie wiem, czy muszę to dodawać, bo pod tym względem bisy nie różnią się od podstawowej części spektaklu.
Po pierwszej premierze przygotowanej przez studentów IV roku Wydziału Aktorskiego łódzkiej Filmówki - nieco mdłych "Trzech siostrach" - "Z Różewicza dyplom" zupełnie przełamuje złe doświadczenia po tamtym spektaklu. Wschodzący aktorzy wraz ze Zbigniewem Brzozą stworzyli dzieło godne uwagi i polecenia. Oby kolejne spektakle były coraz lepsze!
Sandra Kmieciak
Teatralia Łódź
31 grudnia 2011
Teatr Studyjny PWSFTViT im. Leona Schillera (Łódź)
"Z Różewicza dyplom"
na podstawie dramatów Tadeusza Różewicza
reżyser: Zbigniew Brzoza
asystent reżysera: Filip Gieldoń
scenografia i kostiumy: Grzegorz Małecki
muzyka: Jacek Grudzień
obsada: Anna Adamska, Daria Polasik, Aleksandra Bogna Rodzik, Ewelina Rucińska, Agnieszka Skrzypczak, Michalina Sosna, Magdalena Wróbel, Delfina Wilkońska, Piotr Gawron-Jedlikowski, Jan Jakubowski, Paweł Kudaj, Mateusz Król, Konrad Łaszewski,Filip Pławiak, Karol Puciaty
premiera: 26 listopada 2011 r.