zwykła czcionka większa czcionka drukuj

Bulwarowe umizgi

Jedna z definicji metafizyki (według Nowego Słownika Języka Polskiego PWN) brzmi: "rzecz trudna do zrozumienia ze względu na duży stopień abstrakcji". To wyjaśnienie idealnie przylega do rozgrywającego się obecnie dyskursu teatralnego. Natomiast w spektaklu Michała Borczucha prezentowanym w TR, który to spektakl okazał się przyczynkiem do powstania poniższego tekstu, było nie tyle abstrakcyjnie, co po prostu źle. I myślę, że taki blamaż nie należy się żadnemu artyście. Witkacemu także/zwłaszcza.

Już myślałam, że króliczka złapano. Wydawało się, że wizualne teatralne tabu nie istnieje. Wszystko było, wszystko pokazano, wszystkich rozebrano, zgwałcono, wykastrowano i komu trzeba zrobiono wodę z mózgu. Niestety proces panoszenia się rzygającej estetyki trwa w najlepsze. Głównie za sprawą młodego pokolenia reżyserów, które, nie mając się chyba przed czym buntować, z nudów buduje w teatrze swoisty rów melioracyjny.

To, co dzieje się np. na scenie TR Warszawa nie wróży niczego dobrego. Teatr kreuje się (i jest kreowany) na najmodniejszą przestrzeń sztuki w stolicy. Wymienia się go wśród ośmiu i pół (Klata) lub pięciu i pół (Nowak) polskich teatrów określanych mianem progresywnych lub, jeśli ktoś woli, artystycznych. Tylko proszę mi powiedzieć, gdzie jest ten cały artyzm w "Metafizyce dwugłowego cielęcia", "Portrecie Doriana Graya" czy jeszcze kilku innych spektaklach pokazywanych ostatnio widzom? Gdyby nie dwa przedstawienia wyreżyserowane przez Grzegorza Jarzynę (notabene już prawie dwa lata temu) można by spokojnie zaliczyć to miejsce do regresyjnego. Zresztą i tak można - wspominając w preambule o wyjątkowości "T.E.O.R.E.M.A.T.U." i "Między nami dobrze jest".

Siedzę sobie z boku i spokojnie (krew już się zagotowała i wyparowała) przyglądam się temu swoistemu cyrkowi. Mam świadomość, że niektórzy wynoszą swoje racje, poglądy, problemy pod niebiosa. Patrzę wtedy na moich znajomych (wykształconych, pracujących, uczestniczących w życiu kulturalnym - nie w kuluarowym, tylko kulturalnym), którzy nie mają pojęcia, kim jest Nowak, Strzępka, Demirski, Zadara, Wysocka, Mieszkowski, Zembrzuski (sic!, bo jednak, choć ignorowany, to nie niewidoczny) itd., itp. A kiedy próbuję im nakreślić portrety wyżej wymienionych i wytłumaczyć o co chodzi, patrzą na mnie z niedowierzaniem i śmieją się pod nosem: "Tak, tak - doskonale wiemy, że uwielbiasz czeski absurd". Coś w tym jest. Żałuję tylko, że Vaculík nie wymyślił tego całego wsadzania sobie piórek w zady wcześniej. W końcu fikcja literacka rzadko przeradza się w rzeczywistość. Istnieje więc szansa, że mielibyśmy teraz spokój. Inaczej - nie mielibyśmy uzurpowanego zamętu przez uzurpowane elity.

Osobliwością współczesnej dyskusji, która toczy się wokół teatru jest to, że biorą w niej czynny udział artyści, i bynajmniej nie wypowiadają się za pomocą swoich działań twórczych. Kiedyś do ich zadań należało przygotowywanie spektakli, poruszanie widzów i zainteresowanie krytyki. Potem ta krytyka miała komentować, rozmawiać, oceniać. Zdarzało się, że w prasie ukazywała się zaledwie dwuzdaniowa notka, na przykład Antoniego Słonimskiego, po której na opisywane przedstawienie nikt już nie poszedł. Było konkretnie, dosadnie, ale też inteligentnie i ironicznie. Twórcy jednak zawsze uważali recenzentów za gorszy gatunek teatromana, który nie dość, że notorycznie niczego nie rozumie, jest niedouczony, mało empatyczny, to jeszcze umyślnie szkodzi sztuce. I pewnie dlatego postanowili zawłaszczyć sobie role teatrologów. Odwieczna walka psów z kotami.

Ultranowoczesność teatru budzi kontrowersje. Przez wysterylizowaną w gimnazjach młodzież jest przyjmowana jak manna z nieba, staruszkowie podchodzą do niej co najmniej odrobinę ostrożniej, jeżeli nie z góry krytycznie. Dzieci współczesnej bezrewolucji chcą udowodnić, że świat musi być multimedialny w każdym calu. Nie może przy tym tworzyć linearnych historii. Całe życie powinno odbywać się w przejściu przez sklep z pamiątkami. Dlatego jak czytam recenzje studentów, krytykujące "Naszą klasę" Ondreja Spišáka albo "Sztukę bez tytułu" Agnieszki Glińskiej, piejące zaś niemal nad rzeczoną "Metafizyką dwugłowego cielęcia" Michała Borczucha, to mam ochotę co najmniej delikatnie puknąć autorów w czoło. I wcale nie dlatego, że uważam "Naszą klasę" za przedstawienie wybitne i niepodlegające krytyce (nie mówiąc o "Sztuce bez tytułu"), ale dlatego, że czuję, iż ktoś nie odróżnia świadomego artystycznego przekazu od estradowych popisów, ekstrawagancji, ekshibicjonizmu i egoizmu w końcu. I niech wielki dramaturg Jan Czapliński nie będzie łaskaw mi mówić, że linearność się skończyła. Bluźnisz, chłopie. Poniżasz całą historię literatury, teatru, sztuki - kultury. Myślę, że dokuczasz także profesorowi Czaplińskiemu Przemysławowi.

Mam wrażenie, że rozprzestrzeniający się po kilku portalach teatralnych dym jest najgorszym spektaklem, na jaki możemy liczyć. Tylko jest to spektakl o tyle dziwny, że bez widzów niezależnych. Bo kto to czyta, kto zagląda, fascynuje się, frasuje? Koledzy z klasy. Z klasy akademickiej bądź pracowniczej. Ludzie nawzajem dudniący w bębny. "Ja więcej nabluzgałem!" "Ale ja sprowokowałem!" "A ja zainteresowałam problemem dwie osoby spoza branży". A mnie, Moi Drodzy, nie chce się tego czytać. Nie obchodzi mnie, co macie do powiedzenia o swoich wiekopomnych dziełach. Nie ciekawią mnie kolejne petycje i odezwy prezesów różnych stowarzyszeń. Zawstydza mnie, kiedy mówicie sobie dzień dobry i do widzenia za pomocą witryny e-teatr. Ja chcę czytać wasze myśli z waszych spektakli, a nie z ekshibicjonistycznych wywiadów z wami, z waszych felietonów, z waszych kuluarowych rozmów, z waszych blogów, z waszych pięknie wydanych programów do waszych spektakli, z waszych listów i z waszych postulatów, a niedługo pewnie także z waszych biografii, autobiografii, dzienników, napisów na murach i co tam jeszcze sobie wymyślicie. Przecież robiąc ten cyrk niszczycie teatr właściwy. Zostaje, niestety, teatr żałosny.

I proszę mi się nie dziwić, że od trzech miesięcy nie napisałam recenzji ze spektaklu "Metafizyka dwugłowego cielęcia". Mniejsza o to, że spektakl jest wielką porażką, bez jednego nawet elementu, który można pochwalić (Stop. Aktorzy. Aktorzy walczą ze swoimi rolami. Pokornie idą za reżyserem. Grają dobrze - w końcu to świetni sceniczni rzemieślnicy. Ale nie powiem, że nie zauważyłam zażenowania, które kilku z nich próbowało ukryć. Nie byli przekonani do tego, co robią, mówią. Może za dużo myśleli o swoich rolach, może zbyt poważnie podeszli do swojej pracy, może nie przyzwyczaili się do robienia rzeczy bezsensownych). Nie mam ochoty krytykować czegoś, co i tak (jeszcze przed powstaniem) zostało namaszczone przez szacowne grono dyktatorów estetycznych współczesnego teatru. Mało tego - wciąż wmawia się widzom, że to ważny i dobry spektakl, choć kontrowersyjny. Tylko że znowu wyszło szydło z worka - widz nie jest głupi! Na spektaklach raczej pustawo.

Ja wiem, że i tak nikogo nie wzruszy to, co myśli o niemyśleniu innych jakiś mały i skaczący z oburzenia pionek. W gruncie rzeczy to dobrze. Przewalajcie się w swoim sosie. Dla mnie gorzkim i kwaśnym, dla was słodkim i lepkim. Ach, co to za uczta. Kanibalistyczna taka.

Beata Kalinowska
Teatralia Warszawa
4 stycznia 2011

© "teatralia" internetowy magazyn teatralny 2008 | kontakt: | projekt i administracja strony: | projekt logo:
SITEMAP