Bóg bez religii
Bilety na gdyński spektakl rozchodzą się na pniu, zapewne z powodu zbieżności czasowej z kinową wersją dramatu Yasminy Rezy "Bóg mordu", w reżyserii Romana Polańskiego, znaną pod tytułem "Rzeź". W odróżnieniu od mistrza szklanego ekranu, Tomasz Man swoją adaptację umiejscowił, w zgodzie z tekstem, we Francji. Trudno jednakże orzec, na ile - poza specjałami kuchni i baru - odnajdujemy tu paryski klimat. Polski widz zderza się za to z dobrze sobie znanymi, wręcz podwórkowymi portretami typów ludzkich, podanych w mało przystępnej, prostackiej formie. Pytanie tylko - czy jego godnej?
Bójka między dwoma jedenastoletnimi chłopcami znajduje finał w salonie domu bardziej poszkodowanego z nich. Jako strony szukające zgody występują rodzice obu, przygotowujące grunt na pojednanie synów. Nie byłoby w tym niczego niezwykłego, gdyby nie widoczna gołym okiem rozbieżność postaw i charakterów dorosłych. Jedni - rodzice ofiary - to nadzwyczaj spokojni, pełni rozwagi i dystansu, a nawet zrozumienia dla napastnika, dojrzali ludzie o szerokich horyzontach i bardzo humanitarnym podejściu do świata. Bryluje matka, działaczka na rzecz Afryki, która, wiodąc za sobą męża, zdąża w stronę jak najszybszego zażegnania konfliktu. Oboje gotowi są do dialogu, stawiając ponad wszystko aspekty wychowawcze, zarówno w odniesieniu do swojego syna, jak i jego kolegi. Odwrotnie goście: owszem, wykazują skruchę i skłonność do zrekompensowania strat, przynajmniej tych materialnych, otwarcie jednak przyznają się do zaburzonych relacji z synem, składając na ręce gospodarzy przeprosiny i z ulgą przyjmując propozycję wychowawczej dysputy państwa Houllié także z ich synem.
Poniewczasie okazuje się jednak, jak wiele żalu jest w rodzicach poszkodowanego. Rozpoczynając od subtelnych zagajeń, czy napastnik żałuje swego czynu, po wyrzuty nieodwracalnego oszpecenia ich syna. Półsłówka i uszczypliwe komentarze przeradzają się w rosnące zarzuty, cała rozmowa zaś - w coraz ostrzejsze przepychanki słowne.
Pierwsza połowa spektaklu razi sztucznością. I nie mam tu na myśli egzaltowanych oraz pokazowych zachowań czwórki bohaterów, które byłyby zrozumiałe z uwagi na niecodzienność sytuacji, w jakiej przyszło im się znaleźć. Bardziej chodzi o nietrafienie w polskie realia. Przybysze, państwo Reille, stroszą piórka, by zaznaczyć swoją przewagę, pretendują do wyższej klasy społecznej niźli ich rozmówcy, podczas gdy reprezentują podobny poziom i status. Trudno to zrozumieć polskiemu widzowi - tak, jak trudno przedstawić w polskim teatrze fakt, że prawnik i hurtownik są równorzędnymi partnerami. Jesteśmy bowiem przyzwyczajeni do podziału na lepszych i gorszych według przestarzałych standardów: prawnik, wraz ze swoją żoną pracującą w branży nieruchomości kontra sprzedawca patelni i sedesów oraz "nawiedzona ekolożka". Wśród tych sztywnych kategorii tylko Bogdan Smagacki odnajduje się w roli. Pozostali - ze szkolną dykcją i znacznie przesadzoną dynamiką gestów - sprawiają wrażenie bardzo spiętych, co wcale nie przekłada się na odbiór postaci, lecz na aktorów właśnie. Ciężko i mozolnie mija kilkanaście pierwszych minut i chociaż wiemy, że to nie kres wizyty, każdy jego zwiastun budzi w widzu nadzieję na koniec.
Kostiumolog również zawiódł. Zamożna para, piastująca prestiżowe stanowiska, którą - konsekwentnie podążając tropem polskich stereotypów - chcemy widzieć elegancką i z klasą, występuje w zdezelowanych mokasynach (on) i garsonce sprzed dwudziestu lat (ona). Jeśli zatem za punkt wyjścia faktycznie uzna się zrównanie bohaterów pod względem społecznym, to cała reszta staje się dysonansem, jej części nie współgrają.
Szczęśliwie druga część spektaklu robi o wiele lepsze wrażenie. Widz ma możliwość skupić się na utarczkach bohaterów. Dyskusja, z czasem coraz mocniej zakrapiana alkoholem, przeradza się w scysję złożoną z niewybrednych uwag skierowanych już nie tylko wobec drugiej pary, lecz także wobec małżonków nawzajem. Znienacka rozpętana wojna płci nadzwyczaj dobrze działa na publiczność, która od lekko zawianego towarzystwa nie wymaga intelektualnych wzlotów, natomiast aktorom najwyraźniej sprzyja klimat rozluźnienia akcji, dzięki czemu ich gra staje się naprawdę sprawna i godna pochwały. Napięcie ustępuje zarówno w salonie państwa Houllié, jak i wśród widzów, tu zastąpione bywa nierzadko salwami śmiechu. Obnażone na scenie smutne prawdy o ludziach, głęboko skrywane zadry uwolnione po długim uśpieniu, wychodzą na jaw w końcowych scenach. Bóg mordu zbiera żniwo.
Dramaty Rezy odniosły sukces na wielu scenach, w tym z powodzeniem wystawiane były w polskich teatrach. Najważniejsze, by sięgnięciu po któryś z nich towarzyszył konkretny pomysł, i to pomysł na tyle przedni, by podnieść ciężar dzieła i ze świetnego tekstu nie uczynić ciężko strawnej papki. Trudno jest w wąskiej przestrzeni fabuły odnaleźć i oddać świeżość utworu, dlatego nie dziwi fakt poszukiwań nieznanego - tylko dlaczego, w tym przypadku, po omacku?
Bernadeta Sobczyńska
Teatralia Trójmiasto
Nr 13 (13)
2 kwietnia 2012
Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza (Gdynia)
Yasmina Reza
"Bóg mordu"
przekład: Barbara Grzegorzewska
reżyseria i opracowanie muzyczne: Tomasz Man
scenografia: Anetta Piekarska - Man
asystent reżysera: Bogdan Smagacki
obsada: Elżbieta Mrozińska (Véronique Houllié), Bogdan Smagacki (Michel Houllié), Monika Babicka (Annette Reille), Szymon Sędrowski (Alain Reille)
premiera: 14 stycznia 2012 r.