zwykła czcionka większa czcionka drukuj
szukaj

Czy chronić rzadkie ptaki?
odpowiedź na manifest "Teatr nie jest produktem / widz nie jest klientem"

Na portalu Facebook pojawił się ostatnio nowy profil. Już sama jego nazwa - "Teatr nie jest produktem / widz nie jest klientem" - może podnieść ciśnienie. Główną funkcją omawianej strony jest publikacja manifestu pod tym samym tytułem. Cóż tam znajdziemy? Wielce zaniepokojone narzekanie, które, po odarciu z pięknych słów, można streścić w zdaniu: "nie bądźcie tacy, sypnijcie groszem!".

Spróbujmy zastanowić się nad wzniosłym tytułem tego przedsięwzięcia. Możemy (niech będzie!) na użytek tego eksperymentu myślowego zgodzić się z tezą zasadniczą: teatr nie jest produktem, a widz nie jest klientem. Tylko czym, wobec tego, u diaska, jest teatr?! Świątynią, w której dusze spragnione szlachetnego pokarmu spotykają się, aby w milczeniu i zadumie kontemplować sztukę? Taka odpowiedź zadowoli każdą wrażliwą szesnastolatkę, która uważa, że wystarczy napisać odpowiednio długi wiersz, aby ludzie byli szczęśliwi, a z nieba sypała się manna. Może i teatr jest ostoją wartości, tylko jakich konkretnie? Czy wszyscy wyznajemy te same? Dlaczego wartości ludzi teatru są "fajne" i trzeba udzielać im gratyfikacji, a wartości, dajmy na to, przedsiębiorców budowlanych już takie fajne nie są? Kto jest w mocy to ustalić? Ludzie teatru? Wczytuję się w manifest uważnie i nigdzie nie widzę słów, które chociażby podejmowały próbę zdefiniowania czym jest lub czym powinien być teatr. Najbliższa sedna jest w tym przypadku chyba tajemnicza "różnorodność języków i estetyk" przeciwstawiana "ujednoliconej ofercie handlowej". Cóż, po kim jak po kim, ale po ludziach teatru nie spodziewałam się tak czarno-białego obrazu świata!

Według mnie to właśnie ci ostatni mają ze sobą pewien wstydliwy problem. Obawiam się, że najlepiej czuliby się, gdyby rzeczywistość zamroziła się w czasach, kiedy, niezależnie od koniunktury gospodarczej, pewna suma teatrowi po prostu się należała: ten, kto chciał, znalazł w nim ciepłą posadę, a na deskach takiego przybytku można było grać wszystko - arcydzieła i szmirę. Zaraz pewnie pojawi się argument, że wtedy owszem, powstawały wiekopomne dzieła, które miały olbrzymi związek z rzeczywistością (vide "Dziady" Dejmka). Od razu więc się zabezpieczę: według mnie, nie ujmując Dejmkom i innym Swinarskim wiekopomności, kontekst historyczny robił swoje. Teatr bywał za PRL-u instytucją sprzeciwu społecznego ("bywał", a nie "był"!), podobnie jak Kościół, który też dzisiaj płacze, że mu się tamte wpływy na ludzkie dusze kurczą. Wracając jednak do myśli przewodniej - czasy mamy takie, jakie mamy, nikt nie twierdzi, że jest idealnie, ale nie ma też sensu krzyczeć "komuno wróć!" (bo te miauczenia o treści "dajcie no jakoś więcej pieniędzy" tak interpretuję). Ten ustrój, na szczęście, nie wróci. Powoli zaczynają to rozumieć NGO-sy, galerie sztuki, a nawet teatry nieinstytucjonalne. Natomiast z instytucjami państwowymi zawsze jest problem. Niestety, aby utrzymać się na rynku, trzeba albo stworzyć dobry produkt/usługę i umiejętnie wmówić ludziom, że jest im niezbędnie potrzebna do szczęścia albo z tym samym produktem/usługą zgłosić się do instytucji państwowych/europejskich i wmówić im, że jest to produkt/usługa, bez której świat nie wytrzyma ani jednego dnia dłużej. Trzecia droga to pozyskiwanie sponsorów, którym z kolei wmawia się, że tenże produkt/usługa jest tak piękna, że oni powinni wprost palić się do łożenia na nią pieniędzy. W tym ostatnim wariancie sprawdza się też zasada barterowa: wy nam miły pieniądz, my wam wielki baner "popularny napój gazowany" w poprzek sceny. W każdym z tych trzech przypadków trzeba się jednak sporo napracować - czy to rozkręcając olbrzymią machinę PR-u i marketingu, czy pisząc milion kilkunastostronicowych wniosków o dofinansowanie, licząc, że przynajmniej jeden nie zostanie odrzucony. Można też chodzić od drzwi do drzwi z nadzieją, że w końcu jaśnieprezes którejś jaśniefirmy jaśnieraczy z nami porozmawiać. W każdym razie, trzy akapity manifestu utrzymane w tonie obrażonym (my, LUDZIE SZTUKI, których nikt nie rozumie/kocha/docenia/finansuje) i obrażającym (którzy niesiemy kaganek piękna i oświaty wam, MOTŁOCHOWI) na pewno - mam nadzieję! - nie wystarczą.

Zdaję sobie sprawę, że sposób zarządzania teatrami publicznymi w Polsce daleki jest od zadowalającego, że ludzie pleśnieją tam na państwowych posadkach, kurczowo trzymając się krzeseł i że ciężko zarządza się skostniałą instytucją, która często nie ma artystycznie nic do zaoferowania, a mimo to każda próba wstrząśnięcia nią kończy się zarzutem zamachu na kulturę wszechświata. Może właśnie wpuszczenie tam sprawnej kadry menedżerskiej byłoby dobrym rozwiązaniem: przecież nie trzeba w tym celu rekrutować bezdusznych robotów! Można wybrać osoby z dobrym smakiem artystycznym, wrażliwe na sztukę i potrafiące jednocześnie sprawnie zarządzać. Wiedzące na przykład, że dwie produkcje typu "Mayday" mogą zarobić na kolejny ciężki do zrozumienia spektakl Lupy, albo że istnieją takie spektakle, jak "Smycz" - świetne artystycznie, idealne komercyjnie i - psiakrew! - będące w stanie na siebie zarobić! Chodzi właśnie o osoby umiejące skonstruować repertuar w taki sposób, żeby zawierał - w odpowiednich proporcjach - wszystkie te propozycje. Oczywiście, na tym nie kończy się sprawne zarządzanie teatrem. Dobra kadra menedżerska może pozyskać sponsorów, pójść im na rękę rzucając garść zaproszeń na "Mayday" do rozdysponowania w konkursach internetowych i oferując kilka banerów nad foyer. Dzięki temu będziecie mogli, w ciszy i skupieniu, całą trójką studentów teatrologii (którzy i tak dostali bilety za darmo) podziwiać ową "różnorodność języków i estetyk".

Zetknęłam się kiedyś z argumentem, bodajże w artykule Jacka Fedorowicza, opowiadającym się za finansowaniem artystów z pieniędzy publicznych, który brzmiał mniej więcej tak: "trzeba chronić rzadkie ptaki". Bardzo mi się spodobał, urzekła mnie jego uczciwość. Daleki był od tych dziwnych tez, które mówią, że spektakl, który obejrzało dziesięciu widzów, w jakiś mętny i nie do końca zrozumiały dla mnie sposób, przyczynia się do szerzenia w narodzie "dobrych obyczajów". Sprawa postawiona jest jasno - od rzadkich ptaków PKB nie wzrasta, ale trzeba je chronić i tak, bo są piękne, a to jest wartość sama w sobie. Po części zgadzam się z tym poglądem, mam jednak pewne zastrzeżenia. Bo czy aby na pewno te "rzadkie ptaki" należy chronić za pieniądze podatników (czyli pogardzanego przez "ludzi teatru" motłochu), którzy z tej ochrony - powiedzmy sobie szczerze - wiele mieć nie będą? To pytanie pozostawiam do przemyślenia. Jednego natomiast jestem pewna: skoro już upieramy się chronić te ptaki, to chociaż róbmy to sprawnie. W taki sposób, by były one syte i zdrowe, a i owca pozostała cała. Nie ma sensu błagać rządzących o większe środki - i tak ich nie dostaniecie, dopóki tak zwane wyższe potrzeby duchowe będą przesłonięte przez stadiony, drogi i głodne dzieci. Lepiej zatem wystąpić z jakimś programem pozytywnym, na przykład dotyczącym tego, jak przewietrzyć teatry instytucjonalne. Może warto byłoby zaproponować taki model zarządzania teatrem, który ma szansę się sprawdzić i przestać bać się menedżerów, PR-owców i marketingowców. I przestać żegnać się lewą nogą na dźwięk słów "klient" i "produkt". W dzisiejszych czasach wszyscy jesteśmy klientami. Wszystko jest produktem. Ta charakterystyka niekoniecznie musi mieć ten obrzydliwy, konsumpcyjny wydźwięk. Serio.

Jolanta Nabiałek
Teatralia Wrocław
Nr 13 (13)
2 kwietnia 2012

© "teatralia" internetowy magazyn teatralny 2008 | kontakt: | projekt i administracja strony: | projekt logo:
SITEMAP