Teatr Freuda, psychoanaliza Borczucha
Trzy przypadki, jeden Freud. Herbert Graf, Ida Bauer i Siergiej Pankiejew - światu bliżej znani jako Hans, Dora i Wilk. Przez wiele lat na kozetce u najsłynniejszego psychoanalityka, ósmego marca przedpremierowo na Scenie na Świebodzkim w reżyserii Michała Borczucha.
Podobno Freud swoich pacjentów nazywał "motłochem" i traktował wyłącznie jako przedmiot obserwacji; przy okazji na trójce tych najsłynniejszych nieźle zarobił, bawiąc się w okrutny teatr. Borczuch natomiast bawi się w psychoanalizę - publiczności, aktorów i granych przez nich postaci. W efekcie widz spotyka się z ludźmi, których nie polubiłby na co dzień. Irytują, nie wiedzą, czego chcą, nie dają się poznać, uchwycić; popadają w skrajności. Nerwowe zachowania aktorów przenoszą się na widownię - spektakl męczy ciężarem psychologicznej głębi i dymem papierosowym, co paradoksalnie jest jego zaletą.
Na szczęście nie o Freuda właściwie chodzi, nie o to, by oceniać jak bardzo (nie)udane terapie prowadził i jak (nie)wiele zdziałał na rzecz swoich pacjentów. Na szczęście, bo potencjalnej gloryfikacji pseudogeniusza nie zniosłabym ani przez chwilę, poza tym o przydatności - lub nie - psychoanalizy, można mówić i mówi się od wielu lat, wciąż bez konsensusu. Od oceny Freuda Borczuch odcina się więc całkowicie, próbując wyłącznie wizualizować trzy trudne, najsłynniejsze przypadki psychoanalizy (aż korci, żeby powiedzieć: ofiary). Wilka ukazuje więc na tle neurotycznej siostry Anny; Dorę przedstawia w kilku momentach życia, natomiast Hansa - a właściwie - historii o Hansie, pozwala jedynie posłuchać z ust jego siostry (trochę szkoda, bo przypadek fobii Hansa i kuriozalne diagnozy Freuda mogły być ciekawym materiałem dla spektaklu).
Scena jest prostokątna, wydłużona jak oś czasu, na której pewne wydarzenia z życia Hansa, Dory i Wilka można by spokojnie zaznaczyć. Pęka w szwach od obrazków, figurek i innych bibelotów, które czynią mieszczański pokój nieuporządkowanym i zagraconym, trochę wariackim. Sporo motywów zwierzęcych, bardzo dużo nagości, symbolicznej, to znów zbyt oczywistej, chwilami nawet już niezauważalnej. Należało się jej jednak spodziewać, słysząc hasło "Freud", więc element zaskoczenia jest znikomy. Nie jest też niespodzianką, że (i jak dosadnie) pokazuje swoją nagość Adam Szczyszczaj - tym razem w pakiecie są nawet popisy sprężystości co niektórych części ciała. Członków ciała, chciałoby się uściślić. Dobrze przynajmniej, że aktorsko nie mam mu nic do zarzucenia; więcej nawet: jako taplający się w bratersko-siostrzanej patologii rozkapryszony młodzieniec spełnia się fantastycznie.
Oglądamy Dorę jako nastolatkę i później, jako dojrzałą kobietę, seksualnie niezdecydowaną, czyniącą aluzje erotyczne swemu psychoterapeucie. Skibińska jest w tej roli porywająca, cała skomplikowana osobowość Dory, jej niestabilność emocjonalna i nieustannie powtarzane "nie wiem, kim jestem" dają o sobie znać za każdym razem, gdy aktorka wyłania spod futra swoje nagie ciało, by znów za chwilę zakryć je w poczuciu wstydu. Zbliżenia na twarz, która coraz bardziej żongluje emocjami. Dora wygląda na elegancką kobietę; ale z każdym słowem ujawnia się jej skrzywdzona psychika, delikatna i rozedrgana, niemal dziecięca; momentami narcystyczna osobowość. Skibińska nie gra nikogo, jest po prostu Dorą od początku do końca, w przeciwieństwie do swojej młodszej koleżanki i młodej zarazem Dory - Anna Ilczuk zaczyna nabierać wyrazu dopiero, gdy mówi z buzią wypchaną ciastkami.
Kreacja siostry Wilka jest jedną z najlepszych z dwóch powodów. Pierwszym jest pomysłowość Borczucha, który wymyśla postać bardzo złożoną, kolorową - a nawet, celowo przekoloryzowaną, nerwowo zmieniającą ubrania dla przykrycia czegoś co jednak z powierzchownością niewiele ma wspólnego. Drugi powód to odtwórczyni owej roli - Marta Zięba, budując bardzo osobliwą w swych zachowaniach Annę, staje się kimś bardzo niespokojnym, niezdecydowanym, także zaskakującym. Jest przy okazji źródłem wiedzy na temat depresji Freuda - prowokująca niebezpieczne, żeby nie powiedzieć patologiczne, zabawy z bratem; niekiedy celowo go strasząc; nachalnie poszukująca uwagi, ostatecznie wewnętrznie rozedrgana.
Borczuch dokonuje na scenie psychologicznej rewolucji, nakłaniając wszystkich obecnych na sali do czegoś w rodzaju grupowej spowiedzi. Po pierwsze obnaża umysły Hansa, Dory i Wilka. Po drugie - zdziera z aktorów ich godność, ludzkie prawo do intymności i tajemnicy, przy okazji też zdzierając z nich ubrania, co jednak, zdaje się, jest dla nich najmniej uwłaczające. A po trzecie, najważniejsze, Borczuch całą uporządkowaną świadomość widzów i ich pozycję biernych podglądaczy brutalnie wywraca na nice. Bardzo silnie oddziałuje, lub przynajmniej w założeniu oddziaływać powinno to, co ma miejsce na scenie. Robi psychoterapię wszystkim obecnym na spektaklu - aktorom, ich postaciom i widzom. Pokazuje nieciekawą prawdę o kondycji ludzkiego umysłu, próbuje zdefiniować portret psychologiczny wspólny dla każdego człowieka - złamanego, niespokojnego wrażliwca, podatnego na bodźce zewnętrzne. I to jest przedsięwzięcie nie tylko teatralne, ale też socjologiczne, bo na scenie oglądamy samych siebie. Borczuch prowadzi eksperymenty na widzach. Sprawdza ich cierpliwość ciągnącymi się w nieskończoność milczącymi scenami; testuje ich koncentrację i wytrzymałość. Sprawdza też w końcu, czy przyszli do teatru jako ludzie z krwi i kości, czy wyłącznie jako widzowie - słowem - ile obrzydliwie ludzkich, naturalistycznych zagrań, niepokojących stanów umysłu, których świadkami i uczestnikami są na co dzień; będą w stanie znieść w przedstawieniu.
Obawiam się jednak, że w oczach widzów spektakl pozostanie jedynie zgrabnie zagraną refleksją o pacjentach słynnego Freuda. Psychologiczna rewolucja powiewa na wietrze sztandarami chaosu, przydługich monologów i bardzo głęboko ukrytych metafor. Zbyt wiele istotnych szczegółów może przemykać niezauważonych lub, w najlepszym przypadku, pozostać trudnymi do wyłapania. Budując dosadny, artystyczny spektakl, zapomniał Borczuch, że tworzy go nie tylko o ludziach, ale przede wszystkim dla nich.
Obserwujemy przypadki Hansa, Dory i Wilka, słuchamy ich, kiedy wywlekają na wierzch swoje najbardziej intymne fobie, spostrzeżenia i części ciała. Obok świetnego aktorstwa, które można chłonąć coraz bardziej z każdą minutą, słuchamy dobrej muzyki Pigońskiego. Ostatecznie też można przyczepić się do braku konkluzji, ale może ta teatralna terapia ma po prostu zmuszać widzów do ich emocjonalnego coming outu? Ja na to pytanie nie odpowiem, ale zachęcam do samodzielnego poddania się Borczuchowej psychoanalizie. "Hans, Dora i Wilk" to spektakl ujmujący, głęboki, aż w końcu naprawdę istotny dla sprawiedliwej oceny swojej emocjonalności. Bez względu na to, czy jest się jego reżyserem, aktorem czy widzem. Co więcej nawet, bez względu na to, czy się spodoba, czy nie.
Karolina Obszyńska
Teatralia Wrocław
Nr 12 (12)
26 marca 2012
Teatr Polski (Wrocław)
"Hans, Dora i Wilk"
reżyseria i scenografia: Michał Borczuch
dramaturgia: Aśka Grochulska
kostiumy i reżyseria światła: Katarzyna Borkowska
muzyka: Daniel Pigoński
obsada: Hanna - Krzesisława Dubielówna, Syn Hanny - Wojciech Ziemiański, Dora - Ewa Skibińska, Terapeuta - Marcin Czarnik/Michał Majnicz, Pandora - Anna Ilczuk, Wilk -Adam Szczyszczaj, Anna (siostra Wilka) - Marta Zięba, Śpiewak - Andre Khorsik (gościnnie)
Przedpremiera na Scenie na Świebodzkim, 8 marca 2012 r.