Nieumiarkowanie Peszka
Jakiś czas temu, przeglądając kilka haseł w "Słowniku terminów teatralnych" Patrice'a Pavisa, znalazłam następujące zdanie: "Warunkiem stworzenia relacji teatralnej jest ograniczenie się przez teatr do jakiejś limitowanej liczby widzów danej inscenizacji, która - zbyt długo powtarzana traci na wartości lub w najlepszym wypadku ulega radykalnym zmianom". Dwa dni później obejrzałam "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego" w reżyserii Jana Peszka. Spektakl grany przez niego od 1976 roku. Dysonans pomiędzy teorią a praktyką spowodował powstanie w moim umyśle ogromnej czarnej dziury.
Teoria nigdy nie przeszkadzała mi w czerpaniu radości z oglądania spektakli teatralnych, nawet tych gorszych jakościowo. Niedopracowane reżysersko, kiepsko zagrane, na podstawie nudnego tekstu - nic nie przeszkadzało mi w skupianiu się na kontakcie z drugim człowiekiem, jakim jest i aktor, i każdy pojedynczy widz obecny razem ze mną na widowni. Każdemu spektaklowi trzeba dać szansę, żaden nie jest zły pod każdym względem, nawet gdy jeden element zawodzi, inny jest na przyzwoitym poziomie. Ale gdy pomyślałam o fakcie, że Peszek swój monodram gra już 35 lat, poczułam się przytłoczona ową informacją. Od razu przed oczami zobaczyłam mrugające na czerwono słowa Pavisa: "[inscenizacja] zbyt długo powtarzana traci na wartości lub [...] ulega radykalnym zmianom". Zaraz za neonowym napisem, zobaczyłam przesuwające się niczym napisy na końcu filmu, pytania: czy aktor nie jest znudzony tekstem Schaeffera? Czy uaktualnia go? Jeśli tak, to którą wersję przedstawienia będzie mi dane zobaczyć po tylu latach od jego premiery? Jeśli nie, to czy widzowie potrafią zrozumieć przesłanie zawarte w tekście sprzed ponad trzech dekad?
Publiczność jest często najlepszym recenzentem spektaklu. Nie zdziwiła mnie ocena wystawiona przez łódzkich widzów. Okazali się oni wyjątkowo interaktywni: wielokrotnie przerywali spektakl oklaskami, głośno komentowali wydarzenia, jakie miały miejsce na scenie, pozdrawiali pana Peszka w trakcie przedstawienia, a do tego zaśmiewali się do rozpuku przy co drugim ruchu brwi aktora i co trzecim słowie, jakie ten wypowiadał. Można by odnieść wrażenie, że "Scenariusz..." to przednia komedia, ani krzty powagi, beczka śmiechu, boki zrywać. Można dodatkowo nabrać mylnego przekonania, że widzowie tak dobrze bawili się przy "gadaninie" Peszka, bo ten faktycznie nie miał do przekazania nic interesującego i godnego uwagi, że jego monodram to tania i jarmarczna rozrywka, nad którą przystajemy na chwilę, poświęcamy jej godzinę i bezrefleksyjnie idziemy dalej. Spomiędzy wielu działań, jakich aktor podejmuje się na scenie, wyłuskujemy jedynie bełkotanie z jabłkiem w ustach, akrobacje na drabinie, prześmieszne zabawy mimiką, przecinanie deski czy lepienie ciasta z mąki i wody, a następnie rzucanie nim. Niezwykle trudno pomiędzy tą feerią w pełni absorbujących uwagę działań skupiać się jeszcze na słowach.
Do listy pytań, jakie pojawiły się w mojej głowie, dopisuję jeszcze jedno: czy brak szacunku dla słowa jest znakiem współczesnych czasów? Czy po zmianie ustroju w Polsce tak zachłysnęliśmy się kolorowym, krzykliwym, wyzwolonym wizualnym aspektem kultury, że kultura słowa przestała odgrywać dla nas jakąkolwiek rolę? Czy wyrazy obijają nam się o uszy i nie wnikają głębiej, podczas gdy obrazy penetrują najgłębsze zakamarki umysłu (co prawda także jedynie ocierając się o nie w szaleńczym pędzie, ale przynajmniej radośnie łechcąc)? Chociaż tekst Schaeffera, dotyczący kondycji artysty we współczesnych mu czasach, jego zniewolenia w konwencjach i ramach instytucji czy własnych ograniczeniach, wydaje się uniwersalny, to odnoszę wrażenie, że stopień jego rozumienia malał wprost proporcjonalnie do czasu, jaki minął od premiery. Nie było mi dane (a może zostało mi oszczędzone) życie w PRL-u, ale potrafię wyobrazić sobie reakcje publiczności na takie frazy jak ta, dotycząca niezależności człowieka współczesnego, która uzależniona jest od uniezależnienia się od "mieć", a skupienia się na "być". Podejrzewam, że te kilkadziesiąt już lat temu podobne zdanie dawało ludziom siłę, wsparcie w trudnym okresie, gdy nawet papier toaletowy był reglamentowany. Obecnie trudno oczekiwać od widzów podobnej reakcji: starsi chcą zapomnieć, młodzi nie pamiętają, nie przeżyli tego, więc nie rozumieją. Jeśli ktoś był w stanie zapłacić pięćdziesiąt złotych za bilet na przedstawienie, zapewne nie narzeka na niedostatek. Według przeprowadzonych niedawno badań pierwsze, z czego większość ankietowanych byłaby w stanie zrezygnować w kryzysie finansowym, to właśnie kultura. Ale skoro już zapłaciła, przyszła i poświęca swój czas, to chce się dobrze bawić.
Z drugiej strony, zostało mi dane (a może nie zostało oszczędzone) obserwowanie rozwoju brutalizmu w dramacie i teatrze. Wywlekanie brudów, deski scen spływające wydzielinami ludzkiego ciała, wulgarna nagość i takież słownictwo, stawianie widza w sytuacji ekstremalnej, gdy poczucie współuczestnictwa połączone ze wstrętem do współuczestników sięga granic wytrzymałości. Start dla toczącego się po równi pochyłej kultu słowa w teatrze, które co prawda nie dotarło jeszcze do mety, ale ciągle udowadnia, że jest coraz bliżej. I zapewne większość widzów obecnych wraz ze mną na "Scenariuszu..." widziało takich spektakli dużo, zapewne z nimi skojarzyli fragment tekstu dotyczący niebezpiecznego zbliżania się teatru do życia, ale mimo poważnej treści, jej odbiór minął się z powagą szerokim łukiem. Peszkowi udało się utrzymać publiczność w rozbawieniu przez cały spektakl, uśmiechy nawet na sekundę nie schodziły z ust. Poniekąd dało mi to odpowiedź na jedno z moich pytań dotyczących pobudek, które kierują aktorem do wystawiania swojego monodramu 35 lat. Z pewnością jest to ciekawość: jaka jest recepcja dzieła na przestrzeni tego okresu? Od konsternacji i zrozumienia podtekstów w czasach kryzysu, do ślizgania się po znaczeniach słów współcześnie.
Dla mnie fenomenem jest sposób, w jaki odbierają je widzowie dzisiaj - nie zakładam, że wszyscy, ale ci, z którymi miałam okazję oglądać "Scenariusz..." podczas otwarcia Teatru Szwalnia w Łodzi. Zafascynowało mnie, w jaki sposób ludzie zamykają uszy na słowa, kierując się w postrzeganiu dzieła jedynie sugestiami. Nie można bowiem nie zwrócić uwagi na fakt, że konwencja obrana przez aktora do odegrania swojej roli jest sugestią. Peszek grając komediowo, przerysowując gesty, intensywnie grając mimiką, a nawet stosując farsowe gagi (chociażby bełkotanie z jabłkiem w ustach, naśladowanie sposobu mówienia innych ludzi), jakby świadomie chciał odwrócić uwagę widzów od tekstu, czynił aluzje, że ten jest tylko czczą gadaniną, a najważniejsze jest działanie. I publiczność daje się zwieść, dużo na tym tracąc.
Jak wspomniałam, tekst Schaeffera sprawia wrażenie uniwersalnego. Napisany w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych, ponoć od razu z myślą o Janie Peszku, gdy ten występował jeszcze z alternatywnym zespołem MW2, do dziś nie stracił na swojej aktualności, mimo wielu zmian w świecie pozateatralnym. Bogusław Schaeffer - kompozytor, muzykolog, grafik, a do tego dramaturg - stworzył swój tekst z niezwykłą dbałością o słowo. Zdaje się on być skomponowany na podobnych zasadach co jego sonaty i koncerty - zasadach, które obowiązują nie tyle w dramatopisarstwie, co w muzyce. Być może w tym tkwi adekwatność tego tekstu do wszystkich czasów - podobnie jak muzyka - nie starzeje się. Dzięki temu także na scenie brzmi niezwykle płynnie i melodyjnie. Poczynając od rozważań na temat sztuki, muzyki, dochodzi do monologu dotyczącego kondycji ludzkiej w ogóle. I to działania mają być ilustracją do niego, a nie odwrotnie. Mają go dopełniać, ale nie wysuwać się na pierwszy plan. Być może Peszek zbyt dobrze gra nieistniejącego, ale możliwego aktora instrumentalnego, ale czy instrument może być zbyt dobrze nastrojony? A może podobnie jak podczas gry na skrzypcach Stradivariego, skupiamy się na samym brzmieniu, a dopiero później na treści, która ubrana jest w tę majestatyczną formę?
Dzięki ubraniu myśli w słowa, czarna dziura powstała pomiędzy teorią a praktyką została załatana. "[Inscenizacja] zbyt długo powtarzana traci na wartości lub w najlepszym wypadku ulega radykalnym zmianom". Owszem. Ale "winą" za owe zmiany nie można obarczać wyłącznie twórców realizacji, bo współudział mają w tym widzowie. Rzecz jasna jest to zależne od dramatu czy sposobu jego inscenizacji, nie każdy nadaje się do popełniania go przez 35 lat, ale w wypadku "Scenariusza..." wydaje mi się naturalne, że w pewnym momencie jego wystawiania Peszek podjął decyzję o kontynuowaniu przedstawień. Obecnie można by go nazwać eksperymentem albo lustrem dla sytuacji społecznej. Na bazie krótkiego monodramu można stworzyć obraz czasów, w których jest wystawiany. I tak nieumiarkowany głód sztuki Peszka przerodził się w badanie socjologiczne.
Sandra Kmieciak
Teatralia Łódź
Nr 1 (1)
9 stycznia 2012
Bogusław Schaeffer
"Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego"
reżyseria: Jan Peszek
obsada: Jan Peszek
premiera: 22 października 1976 r.
Spektakl wystawiony 14 października 2011 roku podczas otwarcia Teatru Szwalnia w Łodzi.