Cioty w skansenie
Przyjechał do wrocławskiego Teatru Współczesnego Teatr Nowy z Krakowa - ze spektaklem, który już dawno powinien powstać. Ba, dziwi mnie, że do tej pory nie ma filmu. Czy autor przesadza z wysokością tantiem? - nie mnie rozstrzygać. W każdym razie już jest i wreszcie ją mamy. O ile się nie mylę, oto przed państwem pierwsza sceniczna interpretacja "Lubiewa" Michała Witkowskiego.
Ta książka nie jest gotowym filmem ani spektaklem. To materiał, na którego podstawie można zrobić milion filmów i milion spektakli na dwa miliony sposobów. Czegoś tak wdzięcznego, niemal krygującego się wobec czytelników i potencjalnych twórców, ze świecą w najnowszej literaturze polskiej szukać. Począwszy od przewrotnego zdania poprzedzającego całą treść - "wszystkie postacie są fałszywe", przez urokliwe poczucie humoru, silną warstwę edukacyjno-obyczajową, galerię postaci jak z kolorowej menażerii, niepoprawność polityczną, po smutno-gorzki morał czy też jego brak, książka wręcz błaga o zrobienie z nią czegoś więcej.
Piotr Sieklucki poszedł tropem może nie tyle oczywistym, co takim, którym poszłabym ja sama, gdybym miała robić spektakl na podstawie "Lubiewa". Zaznaczam, o co bardzo prosił reżyser, że miałam do czynienia jedynie z próbą generalną w nowej przestrzeni, i już przystępuję do opisu. Po pierwsze scenografia - rozwieszone na wskroś sceny sznury obwieszone pstrokatym bogactwem ubrań i świecąca się, kiczowata ikona w punkcie centralnym. Stara kanapa, przypadkowe poduszki. Po drugie - kostiumy. Dwóch starzejących się pedryli w obcisłych, przykrótkich golfach i za małych spodniach udanie podkreślających wydatne brzuszyska. Po trzecie - głos Krystyny Czubówny odczytujący partie narracyjne, dający nam poczucie, że przyglądamy się zwierzątkom w klatce, rybkom w akwarium, świerszczom w słoiku. Po czwarte - osie interpretacyjne. Dwie najważniejsze. Pierwsza to owo zdanie, które przypadło mi do serca, gdy czytałam powieść Witkowskiego - "wszystkie postacie są fałszywe". Druga to AIDS.
Spektakl zaczyna się od puszczonego z offu tekstu. Ktoś wymienia przydomki wrocławskich ciot - "Lukrecja, Patrycja, Hrabina, Lady Pomidorowa" itd. Ta litania trwa, trwa i trwa. I właśnie zdaniem o fałszywości zostaje podsumowana. Witkowski celnie zabezpieczył się przed zarzutem o bezprawne wykorzystanie czyichś historii nie za pomocą sztampowego "wszelkie podobieństwo do osób i postaci przypadkowe", ale czegoś mówiącego o wiele więcej. Z gruntu fałszywy jest ten przaśny światek wystudiowanych gestów i mężczyzn mówiących o sobie w rodzaju żeńskim, "przegiętych", niewyemancypowanych, tęskniących za starym, dobrym PRL-em. Fałszywi są ci ludzie uzależnieni od seksu, wchodzący tylko w płytkie relacje międzyludzkie, chciwi i zdolni do wielkich podłości, nawet do morderstwa, dla osiągnięcia swych przyziemnych, libertyńskich celów. Cały ten siermiężny sztafaż z powieści Witkowskiego to już tylko skansen, wprowadzenie go na scenę daje efekt teatru w teatrze.
No i AIDS. W książce jego widmo krąży nad bohaterami bardzo subtelnie, kładzie się cieniem, wydobywa z postaci głębię i smutek. Cioty są śmiertelne jak wszyscy, a nawet bardziej, bo mogą zostać zaciukane nożem przez luja we własnym domu. No i są w grupie ryzyka. No właśnie. Kto w latach 70. i 80. wiedział o AIDS? Kto się tym przejmował? Spektakl cały swój gorzki ciężar zawdzięcza właśnie widmu tej śmiertelnej choroby. To słowo wypowiadane jest innym tonem, mniej frywolnym, przestraszonym. AIDS przyszedł do ciot wraz z upadkiem komuny i na równi z nim rozsadził ich mały, ciepły, różowy grajdołek od środka. Patrycja i Lukrecja, ostatni tego grajdołka przedstawiciele, pysznie zagrani przez Pawła Sanakiewicza i Edwarda Kalisza, to żadni geje, to przedemancypacyjni pedryle pogardą darzący love parade, bezpieczny seks, walkę o jakieś prawa. Z pokorą i miłością przyjmujący cios w zęby od radzieckiego żołnierza zaraz po odbyciu z nim stosunku oralnego. Sól w oku zarówno prawicowców, dla których wstrętne jest wszystko, co inne i nietypowe, jak i dla współczesnych gejów zmartwionych faktem, że takie Patrycje robią im czarny PR. Słowem - niepasujący do niczego i nikogo, swoi właśni, zdumiewający, odpychający, żałośni, wstrętni, rozczulający.
Gdyby w kluczowej dla spektaklu scenie nie poleciało słynne "Somebody that I used to know" (może reżyser powinien rozważyć zmianę podkładu muzycznego?), byłaby ona niezwykle przejmująca. Nagi aktor w ciągu paru minut, pantomimicznie, przy użyciu jedynie tańca, szminki i mimiki, pokazuje narodziny, lubieżny rozkwit i przyspieszony plagą wirusa HIV rozpad tego niemożliwego świata.
Dałoby się z Witkowskiego wyciągnąć jeszcze więcej. Zrobić dłuższy spektakl. Docisnąć wątki, które zostały poruszone, mocniej zaakcentować pewne rzeczy. Ale i tak brawa dla twórców, bo uchwycili śmieszno-gorzko-smętno-smutno-sentymentalny klimat "Lubiewa". Teraz czekamy na film.
Jolanta Nabiałek
Teatralia Wrocław
Nr 3 (3)
23 stycznia 2012
Teatr Nowy (Kraków)
"Lubiewo"
na podstawie powieści Michała Witkowskiego
reżyseria: Piotr Sieklucki
scenografia: Łukasz Błażejewski
choreografia: Mikołaj Mikołajczyk
producent: Marek Kutnik
obsada: Paweł Sanakiewicz, Edward Kalisz, Krystyna Czubówna, Teofil Pietroń, Mikołaj Mikołajczyk
Pokaz gościnny we Wrocławskim Teatrze Współczesnym
premiera: 5 listopada 2011 r.