Pozostałem wierny sobie
Krzysztof Babicki to jeden z najlepszych reżyserów teatralnych, swoje spektakle realizował na całym świecie, a od 2000 roku razem z Krzysztofem Torończykiem podnosi lubelski Teatr im. Juliusza Osterwy z ruiny. Teatraliom opowiada o swojej pracy, podejściu do teatru, aktorów, mówi o autorytetach zawodowych.
Ewelina Drela / Teatralia: Proszę powiedzieć, jak powstaje spektakl teatralny? Jak dobiera Pan sztuki do repertuaru?
Krzysztof Babicki: To zależy. Pomysł na spektakl w teatrze, którego nie prowadzę, gdzie jestem zaproszony przez dyrektora, to działanie dużo bardziej egocentryczne. Wtedy myślę o tym, co bardzo chciałbym zrobić, co w ostatnich latach chodzi mi po głowie i o czym, według mojego przekonania, mogę rozmawiać w widownią. Natomiast w Teatrze Osterwy - zarówno przy realizacji sztuk, które sam reżyseruję, jak i tych które ustalamy z reżyserami zaproszonymi - dodatkowo pojawia się pytanie, czy dana sztuka ma szanse na szeroką widownię. Każdy dyrektor, myślący o widzach, zawsze zadaje sobie pytanie, czy widzowie przyjdą czy nie, tym bardziej robią to aktorzy. Nasz teatr nie ma małej sceny, więc musimy na dużej scenie łączyć to, co jest ambicją artystyczną, z pewną nadzieją, że będzie to również spektakl frekwencyjny. Uważam, że takie rozwiązanie nie jest złe. Zwłaszcza w mieście, takim jak Lublin, gdzie jest dużo teatrów alternatywnych, musimy szukać różnych rozwiązań i trochę walczyć o swoich widzów.
Teatralia: Udaje się wygrać tę walkę? Jak ocenia Pan kończący się sezon?
K.B.: Myślę, że tak, gdyż mamy prawie pełną frekwencję od wtorku do niedzieli. Ale z frekwencją jest jak z wolnością, ona nie jest dana raz na zawsze, jest kwestią sezonu. Jeśli zdarzyłby się nieudany sezon i widzowie odwróciliby się od teatru, to byłaby katastrofa. Wydaje mi się, że ten, który się kończy, był sezonem wielkiego ryzyka. Zaczęliśmy od dwóch prapremier, wcale niełatwych autorów. "Rock&Roll" Stopparda - sztuka typowo konwersacyjna, wymagająca znajomości historii ostatnich 40 lat, z muzyką już nie tak bardzo dzisiaj topową. Potem "Widnokrąg" Myśliwskiego, który również jest niełatwą sztuką. W kolejnej prapremierze zastosowaliśmy pewien bezpiecznik - wystawiliśmy bajkę Grażyny Lutosławskiej "O dwóch krasnoludkach i jednym końcu świata". Mimo że w mieście jest Teatr Andersena, widzowie od dawna upominali się o spektakl dla dzieci. Ja z przyjemnością pracowałem nad tym spektaklem, była to swego rodzaju ożywcza kąpiel, w innej niż dotychczas poetyce. Miałem świadomość, że mogę się powygłupiać, trochę inaczej myśleć o dyscyplinie teatralnej. Praca nad takim spektaklem jest również bardzo rozwijająca dla aktorów. To spotkanie z zupełnie inną literaturą. I ostatnia premiera w sezonie - "Bóg" Woody Allena - była dużym ryzykiem Do realizacji zaprosiłem Grzegorza Kempinsky'ego. Widziałem jego realizację "Boga" w Teatrze w Sosnowcu, zupełnie inną od tej lubelskiej, ale wiedziałem, że to jest spojrzenie na Woody Allena, które bardzo mi się podoba. Po premierze okazało się, że ten spektakl i ta realizacja nie były żadnym ryzykiem.
Teatralia: W kolejnym sezonie pierwszą premierą będzie "Noc wielkiego sezonu" na podstawie opowiadań Brunona Schulza. Dlaczego akurat Schulz?
K.B.: Już od dawna myślałem o Schulzu, on gdzieś krążył w ostatnich latach. Z jednej strony pomysł na tę akurat realizację bierze się z mojej irytacji, jako czytelnika, na to, w jaki sposób wystawia się jego dzieła w teatrze. Było kilka prób pokazania prozy Schulza na scenie i zawsze była ona odczytywana poprzez jego twórczość plastyczną, a Schulz był przede wszystkim wielkim prozaikiem, ta proza ma swój rytm, smak, kolory. Uważam, że dużo lepiej o tym powiedzieć niż próbować nieudolnie to malować. W moim mniemaniu teatralność prozy Schulza jest tak niewdzięczna, jak kusząca. Generalnie uważam, że jeśli można znaleźć sztukę, to nie warto prozy poddawać adaptacji dla teatru, ale jest kilku autorów, którzy nie pisali sztuk, jak Schulz czy Dostojewski. Dlatego myślę, że czasem warto podjąć takie wyzwanie teatralne, żeby przekazać to, co ta literatura niesie ze sobą. A Schulz, mówiąc bardzo ogólnie, niesie magię, wielką radość życia, umiejętność smakowania go, ale też strach przed życiem i pewne przeczucie. Świat Schulza jest soczysty, barwny, nawet momentami orgiastyczny. Tworząc adaptację, nie dopisałem ani jednego słowa, jednak podobnie jak przy adaptacji Manna czy Dostojewskiego, pojawił się problem, co zrobić z genialną narracją. Zachowałem wszystkie dialogi, natomiast obdarzyłem narracją postaci z opowiadań, a więc subiektów, całą rodzinę Schulza, obłąkaną Tłuję i jej matkę oraz Adelę. Bardzo chciałbym, żeby aktorzy zaczarowali widzów smakiem prozy, którą mówią.
Teatralia: W Szkole Teatralnej uczył się Pan reżyserii u najlepszych: Kantora, Hübnera, nauczycielem filozofii był ks. Tischner. Jaki to miało wpływ na Pana twórczość?
K.B.: Powiem szczerze, że nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak ogromny. Zarozumiałość młodości już mnie opuściła i po latach pracy wiem, że teatr świata nie zmieni, ale powinien próbować. To akurat zaszczepił we mnie ks. Tischner, który uważał, że filozofia nie zmieni świata, ale jest światu niezbędna. Jego wykłady były wspaniałe, zresztą mój spektakl dyplomowy, "Hiob", który robiłem w Teatrze Słowackiego w Krakowie, był bardzo mocno wsparty nauką ks. Tischnera. Brał on udział w próbach do spektaklu, napisał świetny artykuł o nadziei do programu. Zresztą - co mnie bardzo wzruszyło - napisał o tym w jednej ze swoich, wydanych po śmierci, książek. Kantor z kolei uczył nas, że teatr musi mieć pewną dozę szaleństwa, i gdy robi się prozę, trzeba myśleć teatrem, a nie prozą. Trzeba ratować substancję prozy, ale wycisnąć z niej teatr. Bardzo często wykorzystuję tę naukę przy tworzeniu adaptacji do spektakli, tak było przy "Idiocie" czy "Zbrodni i karze", którą robiłem ostatnio w teatrze w Katowicach. Natomiast najwięcej zawdzięczam Zygmuntowi Hübnerowi, to był mój mistrz. Uczył nas odporności na mody teatralne, powtarzał, że najważniejsze jest, żeby robić to, co naprawdę chce się robić, żeby być wiernym sobie, a broń Boże modnym. Taki był właśnie profesor Hübner, który w okresie zalewu grotowszczyzną robił wielki Teatr Powszechny - "Lot nad kukułczym gniazdem", "Zemstę" - te spektakle były poza modami. Pamiętam jedno wielkie zdanie, które usłyszałem od niego. Kiedy wpisywał mi ocenę do indeksu, notabene piątkę, powiedział "pamiętaj, nie daj się uwieść festiwalom, modom, bo prawdziwy festiwal w twoim teatrze jest od wtorku do niedzieli, to jest jedyne i obiektywne, wolne od mód, koterii oraz takich czy innych uwarunkowań." Hübner był osobą, która wprowadziła mnie do Starego Teatru w Krakowie. Po kilku latach od skończenia studiów dostałem list z British Council z zaproszeniem na stypendium do Londynu i Stratfordu. Nigdy nie starałem się o takie stypendium, natomiast okazało się, że wyjazd do Anglii zawdzięczam to właśnie prof. Hübnerowi.
Teatralia: Mówiło się o Pana niezwykle udanym debiucie reżyserskim. Zrobił Pan "Sonatę widm" i "Hioba". Świetne recenzje, zaliczenie do grona najlepszych młodych reżyserów. Na szczęście nie zawróciło to Panu w głowie...
K.B.: To było bardzo trudne. Bardzo szybko skończyłem polonistykę i zostałem najmłodszym wówczas absolwentem wydziału reżyserii. Zrobiłem "Hioba" w wieku 26 lat i tak się to zaczęło. Posypały się nagrody na festiwalach we Wrocławiu, w Toruniu, Kaliszu, dostałem Nagrodę im. Wyspiańskiego, Swinarskiego. W tamtym momencie to było dużo, ale myślę, że nie byłem wyjątkiem, bo w Polsce zawsze odbywa się to falami, w jednym momencie ktoś znajduje się na piedestale, a potem się o nim zapomina. Przede mną te same nagrody otrzymał Wiśniewski, po mnie Bradecki. Bardzo szybko zrozumiałem, na czym to polega - że krytyce teatralnej potrzebny jest ruch, a potem pojawia się ktoś nowy, inny od dotychczas znanych reżyserów. Dopiero po około 10 latach okazuje się, czy jakaś gwiazda to był prawdziwy talent, czy to tylko kwestia mody. Potem miałem taki szczęśliwy okres, dzięki któremu nie przeżyłem tak bardzo ściągnięcia z piedestału. Robiłem dosyć dużo przedstawień poza Polską, pracowałem w Finlandii, Holandii, Niemczech, Korei.
Teatralia: Co przyciągnęło Pana do Lublina?
K.B.: Bardzo późno zostałem dyrektorem teatru, odrzucałem wiele propozycji, aż w końcu zgodziłem się zostać dyrektorem w Gdańsku na trzy sezony. Nie miałem szczęścia do dyrektora naczelnego, bardzo wieloma rzeczami musiałem zająć się sam, więc zrezygnowałem. Wyjechałem na dwa sezony zagranicę, gdy wróciłem, pojawiła się propozycja z Lublina. Byłem już zmęczony tak częstymi zmianami teatru. Kiedy z dyrektorem Torończykiem umówiliśmy się na wspólną pracę, postanowiłem tak naprawdę sprawdzić się jako dyrektor. A teatr w Lublinie zastałem w nienajlepszym stanie. Frekwencja nie przekraczała 40%, najmłodszymi aktorami była grupa 40-latków, więc było bardzo trudno. Postanowiłem powoli odmłodzić zespół, oczywiście nie od razu, bo jestem zwolennikiem zmian ewolucyjnych, nie rewolucyjnych. W teatrze muszą być pokolenia. Szymon Sędrowski zaczynał u boku Włodzimierza Wiszniewskiego, zresztą pięknie o tym mówił podczas Nocy Kultury, Mikołaj Roznerski obok Szymona Sędrowskiego, czy Romana Kruczkowskiego. Zawsze w to wierzyłem i obejmując stanowisko dyrektora tutaj, stwierdziłem, że powoli spróbuję. Oczywiście, miałem momenty zniechęcenia i zwątpienia, ale też ogromne wsparcie ze strony Dyrektora Naczelnego, który odciążał mnie od wszystkich spraw związanych z budżetem teatru, remontami. Pani, jako Lublinianka pewnie wie, jak ten teatr wyglądał w 2000 roku i co udało się zrobić od tego czasu, a dodatkowo w ciągu najbliższych 2-3 lat będzie Mała Scena. Pamiętam, kiedy przyjechałem tu w maju 2000 roku, okazało się, że aktorzy grają tylko do 14 czerwca, a sala była wynajmowana na występy gościnne. Dla mnie było nie do pomyślenia, że ludzie płacą ciężkie pieniądze, żeby zobaczyć spektakl z Warszawy, bo moim zdaniem tutaj miał grać teatr z Lublina. Zmiana tych nawyków była bardzo trudna i bardzo powolna. Wprowadziłem dosyć żelazną dyscyplinę, bezdyskusyjnie wyrzuciłem kilka osób za alkohol na scenie, poza tym aktorzy wiedzą, że jeśli są w tym teatrze, który powoli pnie się do góry, ma coraz większą frekwencję, to jest to ich główne zajęcie. Ja nie neguję pracy w serialach, ale dodatkowo, a nie kosztem teatru. I dopóki to nie zaburza zdrowego rozsądku, pomagam aktorom. Lublin jest dość specyficznym miastem, bardzo widoczny jest podział widzów na tych, którzy preferują teatr alternatywny, i tych, którzy wolą klasykę i przychodzą do nas. Moim marzeniem jest, aby wszyscy przychodzili przede wszystkim do Teatru Osterwy. Zresztą, uważam, że widzami można się podzielić i jest to tylko kwestia oferty. To potwierdziła również Noc Kultury, która była zorganizowana w dość nietypowy sposób. Nie było spektaklu, za to umówiłem się z Szymonem Sędrowskim (który jest bardzo młodym aktorem, ale ma to, czego życzę również Mikołajowi Roznerskiemu), że jest człowiekiem tego teatru, a nie przyszedł na chwilę i zaraz zniknie. I to jest fantastyczne, bo ten teatr wciąga, tak samo jak to miasto. Podobnie, gdyby zapytała pani Wojtka Krzyszczaka, Hankę Pater czy Romana Kruczkowskiego, część z nich jest już na emeryturze, a jednak ciągle wracają. Nie wyobrażam sobie "Idioty" czy "Boga" bez Romana Kruczkowskiego, tak samo jak "Widnokręgu" bez Piotra Wysockiego. I kiedy z uśmiechem Diabła z "Idioty" Roman Kruczkowski w "Bogu" staje w smokingu i zaczyna tańczyć, to można zwariować. I to jest to, o czym mówiliśmy na początku, to są pokolenia. Kiedy tu przyjechałem, umówiłem się z dyrektorem Torończykiem, że zostanę może trzy, może cztery sezony. A jestem mieszkańcem Lublina od 2005 roku.
Teatralia: Nie żałuje Pan decyzji o przyjeździe do Lublina?
K.B.: Ja jestem wierny sobie i pragnąłbym ten teatr prowadzić tak, jak chciałbym, żeby wyglądał teatr w moim mieście. Nie mam czego żałować, poza tym z pewnych względów osobistych jestem bardzo zadowolony z pobytu w Lublinie - znalazłem tu wspaniała żonę. Jestem dzieckiem rodziców z Kresów. Ojciec pochodził z Wilna, mama ze Lwowa, czuję się w Lublinie bardzo dobrze. Denerwuje mnie to, że rdzenni Lublinianie, którzy się tu urodzili, często nie doceniają swojego miasta.
Teatralia: W swoich spektaklach często porusza Pan tematy związane z kryzysem norm, wartości, zarówno w trudnych dziełach, jak i w komediach. Nawet w przypadku dzieł współczesnych operuje Pan na klasyce...
K.B.: Nie dzielę tekstów na klasyczne i współczesne, według mnie to wszystko jest sprawą przesłania. To właśnie przesłanie określa, czy spektakl jest ramotą, czy przedstawieniem współczesnym. Nie kostium, nie to, jakie gadżety wykorzystujemy, tylko to, jak prowadzimy myśl autora w teatrze, i na ile ludzie tę myśl śledzą. Mają prawo się z nią nie zgodzić, ale musi być jakiś dialog między sceną a widownią. W najbliższym sezonie planujemy dwie prapremiery, jedną na Dzień Teatru, sztukę pt. "Biały dmuchawiec" napisaną przez 24-letniego autora, finalistę konkursu Dramaturgii Współczesnej R@Port w Gdyni - Mateusza Pakułę, ale będą też klasyczne teksty, myślę, że opowiedziane bardzo współcześnie.
Teatralia: Barbara Osterloff napisała o Panu: "Postępuje tak, jakby spod patosu i koturnu, spod nawału słów chciał wyłuskać żywego człowieka. Prawdziwego w namiętnościach i dramatach". Jak pracuje Pan z aktorami?
K.B.: Od lat tak samo. Doceniam wagę "stolika", ale nigdy nie odpowiem, ile trwają próby analityczne. Kiedy wchodzimy z próbami na scenę, nadal prowadzimy analizę postaci, zamykamy pewne korytarze, które wydają się niemożliwe do przeniesienia na scenę. Bardzo lubię swoją pracę i rzadko zdarzyło mi się poddać w pracy z aktorem. Gdy zaproszony reżyser prosi mnie o zmianę w obsadzie, tracę do niego szacunek. Uważam, że reżyser ponosi odpowiedzialność za aktora, bo to on obsadza, a nie aktor sam siebie. Dobierając aktorów do przedstawienia, nigdy nie kieruję się sympatią, lecz przekonaniem, że z tym aktorem daną rolę jestem w stanie zrobić skutecznie. Zamykam się na aktorów, którym dałem bardzo wiele, wiem, że coś tam zrobili, a potem są już tak "wielcy", że kładą rolę po roli i przestają słuchać reżysera. Pracowałem z różnymi wielkimi aktorami, zarówno w Teatrze Telewizji, w Krakowie, jak i w Lublinie, i wiem, że ci wielcy zawsze słuchają do końca.
Teatralia: Umie Pan wyciskać z aktorów to, co najlepsze. Wielu z nich rozwinęło skrzydła, wyłonił się nie jeden artysta, który wchodzi na scenę i czaruje widza słowem, gestem. Trzeba do tego bardzo dużo cierpliwości. Nie brakuje jej czasem? Nie ma Pan ochoty powiedzieć, że nie da się, że jednak nic z tego?
K.B.: Nie. Jest to okropne, zwłaszcza gdy nie ma się cierpliwości do młodych aktorów. Możemy tu mówić o pewnych momentach mojego otwierania się na aktorów. Pamiętam pierwszy moment, kiedy Szymon Sędrowski bardzo nie podobał mi się w "Damach i Huzarach", ale potem zaskoczył mnie kilkoma kwestiami u Bogdana Toszy w "Poskromieniu złośnicy", miał przepiękny monolog w "Dziadach" urzekł mnie rolą Merkucja w "Romeo i Julii", i wtedy pomyślałem, że mogę zrobić "Biesy" i dać mu rolę Wierchowieńskiego. Były różne głosy, że jest za młody, no ale jaki ma być Wierchowieński? Oczywiście że młody i Sędrowski świetnie sobie poradził z tą rolą. Pamiętam, jak przyszedł Mikołaj Roznerski i zagrał Jaśka w finale "Wesela". Ten monolog złapał mnie za gardło po dosyć średnim efekcie z poprzednim Jaśkiem, i wiedziałem, że trzeba jeszcze popracować nad dykcją, ale to jest AKTOR. Bardzo cenię to, co zrobili Mikołaj i Szymon w "Rock&Rollu", bo wzięli na siebie całą warstwę polityczną i dialog między nimi prowadzony jest tak, że się ich słucha. Podobnie Krzysiek Olchawa, gdy zagrał Horacego w "Hamlecie", wiedziałem, że jest to aktor, którego trzeba zatrzymać w teatrze. Oczywiście, kilku aktorów straciłem, bardzo żałuję, że Basia Prokopowicz czy Aneta Stasińska odeszły z teatru. Uważam, że to jest nieprofesjonalne i podłe, kiedy młody aktor jest skreślany przez reżysera, bo to jest obowiązek reżysera, żeby go otwierać i trzeba podejmować wiele prób, aż do skutku.
Teatralia: I to przynosi zdumiewający czasem efekt. Dziękuję bardzo za rozmowę.
rozmawiała Ewelina Drela
Teatralia Lublin
19 czerwca 2009