Martwa Antygona
My ich nie zauważamy, a oni SĄ może bardziej niż my... Bo walczą o to, by BYĆ... Kierowani pierwotnymi, prostymi, ale jakże podstawowymi uczuciami i potrzebami, które posiada każdy człowiek, ale nie każdy musi o nie walczyć, a nawet nie zastanawia się nad nimi, bo one po prostu są zaspokojone... Tacy właśnie są bohaterowie "Antygony w Nowym Jorku" Janusza Głowackiego. Bezdomni, ale zachłanni na życie, na siebie, na ciepło, na miłość, a przecież postawieni w sytuacji, w której nie ma już nadziei na lepsze jutro.
"Antygona w Nowym Jorku" uważana za jeden z najlepszych polskich dramatów ostatnich lat, była pisana na zamówienie dla teatru w Nowym Jorku, gdzie od wielu lat mieszka autor. Tekst przetłumaczono na około 20 języków, jest grany z powodzeniem w wielu teatrach na świecie. W Polsce również, najnowszą wersję można zobaczyć w białostockim Teatrze Dramatycznym. Jest to dwudziesta polska realizacja i po raz drugi wychodzi z rąk Zbigniewa Lesienia, a w postać Anity wciela się, również po raz drugi i również we współpracy z tym reżyserem Ewa Szykulska, grająca gościnnie w Białymstoku. Wymagać więc można dojrzałej, mądrej i dogłębnej interpretacji dramatu, wszak między realizacjami jest trzynaście lat różnicy, a skoro twórcy pochylają się nad tym tematem raz jeszcze, to powód musi być wyraźnie wyartykułowany, ale... nie jest. Zabrakło czasu czy refleksji?
Antygona Ewy Szykulskiej zbudowana jest na kontraście do jej młodszej wersji sprzed lat trzynastu, gdzie jak mówi sama aktorka: "...była chyba zbyt tragiczna. Teraz staram się o to, żeby ona była bardziej ludzka, zwyczajna, bliższa codzienności. Życie nie składa się przecież tylko z momentów wzniosłych, tragicznych - bywa pozbawione sensu, absurdalne, ale też wesołe, beztroskie." W efekcie otrzymujemy dziwnie roześmianą, rozedrganą, ze znamionami choroby psychicznej, postać, która żyje w świecie swoich wyobrażeń, dla której fakty nie mają zbytnio znaczenia, a liczy się tylko energia i emocje, jakie z nich czerpie, sublimując dawne życie. Może nie oddaje to głębi i tragizmu bohaterki Głowackiego, może odciąga uwagę od problemu dramatu, skupiając się tylko na bezdomności, stwarzając poczucie powierzchowności, ale Anita Ewy Szykulskiej jest jedyną prawdziwą postacią tego spektaklu, aktorka gra z poświęceniem i szczerością, wybija się jej pełnokrwistość, czego nie można powiedzieć o kolegach.
Sasza, rosyjski Żyd grany przez Tadeusza Sokołowskiego, na wstępie czaruje nas enigmatycznym milczeniem, smutnymi, wygasłymi oczami, biernością, dobrą patetycznością, tajemnicą, by po przerwie, standardowo wygłosić kilka beznamiętnych, podszytych ironią i charakterystycznym głosem, dzięki któremu aktor przestaje grać, kwestii bohatera. Wreszcie Pchełka, bezdomny Polak, grany przez Krzysztofa Ławniczaka, postać komiczna, do szpiku zepsuta, która musi udowadniać sobie, ile jeszcze znaczy, krzywdząc i oszukując innych, nawet tych najbliższych, od których towarzystwa jest uzależniona jak np. Saszy, z którym dzieli parkową ławkę. Ławniczak nie zostawia na swoim bohaterze suchej nitki, nie stara się go usprawiedliwiać, uczłowieczyć, pokazać przyczyny jego zbydlęcenia, wygrywa tylko śmieszne sceny, potraktowane jak zadania aktorskie, ale bez żadnych "psychologizmów", na płasko, behawioralnie, szybko i w tym samym stylu do końca spektaklu. Policjant Marka Tyszkiewicza, niejako narrator historii, zanudza widza koncertowo, nie umie skupić uwagi nawet przy zmianie dekoracji, gdzie późniejszy trup wnosi sobie ławkę, na której za chwilę będzie siedział. Wszystko na szarości, w której bez trudu to widać, umowność umownością, a niedoróbka niedoróbką... Tyszkiewicz wyraźnie nie radzi sobie z manierą nowojorskiego policjanta, dławią go krótko i beznamiętnie wypowiadane słowa. Po co ten zabieg? Przecież wystarczy kostium i krótkofalówka, żeby nawet średnio inteligentny widz zorientował się, jaka to postać. Zwłaszcza, że Tyszkiewicz nie ma problemów z nawiązywaniem interakcji i mówieniem do widza, co szczególnie boli, bo w tym spektaklu, nawet rola "zapchajdziury", bo tak realizatorzy podeszli do tej postaci, nie jest dostatecznie dobrze zagrana, na tyle by nie uśpić widza, a przecież można było tego uniknąć.
Nijaka scenografia miała przekonać nas o uniwersalności problemu bezdomności, w efekcie, ani nie wygląda na nowojorski park, ani na białostockie Planty. Oszczędność widać na każdym kroku: trochę liści, dziwne drzewo bez korzeni, jakieś lampy, kosze na śmieci, ale nawet tych śmieci jakby za mało i takie to wszystko czyściutkie. Albo to zdjęcie, które znajduje Pchełka przy szukaniu Johna, ukochanego Anity, wśród zmarłych, wygląda jak wydruk z komputera, a przecież można było się pokusić chociaż o papier fotograficzny.
Kostiumy są już ciekawsze i bardziej dopracowane, wielowarstwowe, złożone. Aktorzy traktują je jak swój dom, jak jedyną przynależność. Cieszy kontrast miedzy łachmanami bezdomnych i odprasowanym mundurem policjanta.
"Antygona w Nowym Jorku" to spektakl nierówny, męczący i bezbarwny. Gdzieś gubi się litera i sens, a na pierwszym planie bryluje podlizujący się komizm... Jedyne spójne momenty to wejścia Szykulskiej, która zmusza do gry zespołowej. Poza tym nie ma klimatu, każda postać przypomina mi poprzednie odsłony aktorów Dramatycznego. Wszystko to już gdzieś było... Oprócz słabego aktorstwa, nie widać w tym spektaklu reżysera, jakby aktorzy grali sobie, co chcą i jak chcą...
Zamysły i chęci są dobre, ale ledwie ugryzione, niedopracowane, wszystko jest średnie i tak zostawione. Pocieszającym jest fakt, że trzeciej "Antygony" w tym zestawie już raczej nie będzie.
Agnieszka Michałowska
Teatralia Białystok
2 grudnia 2008
Teatr Dramatyczny im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku
Janusz Głowacki
"Antygona w Nowym Jorku"
reżyseria: Zbigniew Lesień
scenografia: Władysław Wigura
opracowanie muzyczne: Maciej Prosek
asystent reżysera: Jolanta Skorochodzka
obsada: Anita - Ewa Szykulska (gościnnie), Sasza - Tadeusz Sokołowski, Pchełka - Krzysztof Ławniczak, Policjant - Marek Tyszkiewicz, Trup - Maciej Radziwanowski (gościnnie)
premiera: 25 października 2008 r.