Tancerze z prawieku
Ostatniego dnia 12. Międzynarodowych Spotkań Teatrów Tańca w Lublinie zaprezentowali się Węgrzy z Krisztián Gergye Company. Spektakl w choreografii Gergye - "There is no place like paradise..." sprawił, że festiwal zakończył się naprawdę mocnym akcentem.
Gdy wchodzimy na salę w Chatce Żaka, na scenie siedzą już, tyłem do nas, tancerze. Widać dobrze ich zgarbione plecy, pokryte białym pyłem. Mają pomalowane całe ciała, twarze, włosy, gdzieniegdzie pociągnięto jeszcze czerwone smugi farby. Ubrani są skąpo - białe przepaski w przypadku mężczyzn, postrzępione tuniki dla tancerek. Nad grupą góruje kobieta, jakby przewodniczka chóru. Stoi przed mikrofonem, na kubiku, który stanowi jedyny element scenografii.
To właśnie ona rozpoczyna akcję. Śpiewa niskim, gardłowym, mocnym głosem. Wydobywa z siebie niezrozumiałe w mowie, ale przejmujące dźwięki. Na ten znak ożywają sylwetki tancerzy. Powoli podnoszą nogi, kulą się, przekręcają. Każdy porusza się we własnym, spokojnym rytmie. Charakteryzacja występujących i statyczność choreografii w tym fragmencie sprawiają, że aktorzy przypominają ożywione posągi. Po kolei kierują się ku środkowi sceny, gdzie leży na plecach kobieta o bardzo obfitych kształtach. Z partnerami robi "samolot", podnosi ich na wyprostowanych nogach. Jej potężne ciało kontrastuje z drobnymi sylwetkami tancerzy. Odnosi się wrażenie, że kontakt z nią jest nieunikniony, konieczny, jakby stanowił niezbędny proces, etap. Łudząco przypomina figurki archaicznych Wenus, z ich silnie podkreślonymi atrybutami kobiecości: przelewającymi się piersiami, szerokimi biodrami. Małe, kamienne posążki symbolizowały płodność, życiodajność żeńskiego pierwiastka. Te znaczenia można przenieść na postać ze spektaklu. Pramatka panuje nad resztą bohaterów.
Nie wiadomo do końca, w jakiej przestrzeni czasowej rozgrywa się akcja. To na pewno okres kreowania, "prawiek" - nawiązując do tytułu książki Olgi Tokarczuk. W tym bezładnym świecie zaczynają ustanawiać się reguły, polegające na dominacji, również seksualnej, jednej z płci. Tancerki, klęcząc na czworaka, przytrzymywane są za włosy przez mężczyzn. Co jakiś czas, przez cały zresztą spektakl, któraś z postaci próbuje wydostać się poza obręb sceny, uciec. Zwisa, kołysze się na krawędzi rampy. A może próbuje stać się postronnym obserwatorem tej powolnej akcji, zdystansować?
Choreografia Krisztiána Gergye w pierwszej części wykonywana jest w dużej mierze w "slow motion". Podziwia się precyzję, opanowanie tancerzy, umiejętność skupienia na sobie uwagi widzów, mimo mało efektownych sekwencji. Z drugiej strony, na dłuższą metę na pewno stałoby się to nużące, albo wręcz nieznośne, gdyby nie poruszający śpiew Ágens. W jednym momencie zamienia nieartykułowane dźwięki na wykonywaną po angielsku piosenkę (co prawda, z playbacku, ale bez trudu rozpoznaje się charakterystyczną barwę głosu). Tekst jest o miłości, a para artystów wykonuje taniec zakochanych. Otaczają ich inni tancerze, jakby w niedowierzaniu przyglądając się scenie. I faktycznie, taka relacja nie sprawdza się w tym "praświecie".
Gdyby chcieć nazwać emocje między postaciami, wyglądającymi przecież identycznie, "ulepionymi z jednej gliny", pasowałoby jedno słowo: samotność. Brzmi paradoksalnie, bo skoro uczestniczą w tworzeniu, początkach, wywodzą się z jednych korzeni, wiele powinno ich łączyć. Nie wydają się grupą nawet w układzie wykonywanym synchronicznie. Choć ruszają się idealnie równo, odnosi się wrażenie, że każdy zamknięty jest w niewidzialnej, ale bardzo szczelnej kapsule. Być może to kwestia kompletnego braku kontakty wzrokowego.
Mimo "kalectwa" pokazanego świata, jego "dzieci" rosną w siłę. Tańczą coraz dynamiczniej, na scenie robi się tłoczno. Lekko zaburza się symetria rozmieszczenia aktorów, do tej pory uważnie zachowywana. Energiczne podskoki, wymachy nóg i rąk sprawiają, że od ciał odrywa się puder, tworząc obfity pył, unoszący się w kierunku reflektorów. Pojawiają się krople potu, które wreszcie pozwalają spojrzeć na sylwetki artystów, nie jak na kamienne rzeźby, ale jak na żywe organizmy. Naprzód wysuwa się autor choreografii i równocześnie tancerz. Od tej pory Gergye pełni funkcję przewodnika, guru. Na równi chyba z Ágens, która nadal swoim śpiewem kształtuje atmosferę. Przez to jednak, że jej postać nie wyraża się przez taniec, ale muzykę i nie uczestniczy bezpośrednio w akcji, trudno postawić ją w jednym rzędzie.
Nazwa spektaklu - "Nie ma takiego miejsca jak raj..." nie wymaga chyba interpretacji - ponure intencje autora są jasne. Na koniec za to zostawiłam sprawę podtytułu - "taniec współczesny - rytuał". Wolałabym nie myśleć o przedstawieniu Gergye jako o próbie przeżycia religijnego, bez względu na to, jakie wyznanie miałoby tu być inspiracją. Poszukiwanie boga, o którym pisze choreograf w komentarzu do spektaklu, oczywiście, daje się odczuć. Wtedy jednak automatycznie szuka się w pamięci opisów egzotycznych obrzędów. Czy nie byłoby ciekawiej spojrzeć na "There is no place like paradise..." jak na abstrakcyjny obraz narodzin człowieka?
Anna Byś
Teatralia Lublin
13 listopada 2008
Krisztián Gergye Company (Węgry)
THERE IS NO PLACE LIKE PARADISE...
dyrektor i choreograf: Krisztián Gergye
tańczą: Katalin Fodor, Marianna Tárnok, Flóra Domokos, Mariann Hargitai, Nikoletta Gresó, Móni Négyesi, Krisztián Gergye, Gábor Bora, Zoltán Katonka
śpiewa: Ágens
kostiumy: Móni Béres
montaż muzyczny, światła, malowanie ciała: Krisztián Gergye
dźwięk: Ferenc Boudny
zdjęcia: Gábor Dusa
czas: 60 min
Spektakl zaprezentowany 11.11.2008 r. w ACK "Chatka Żaka" w Lublinie w ramach 12. Międzynarodowych Spotkań Teatrów Tańca