Las rąk widzę, czyli o owacji na stojąco
Tytułowej "Wizycie starszej pani", która otwierała sezon w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze, towarzyszyły liczne atrakcje, zasługujące na nazwę happeningów: od barwnego przemarszu adeptów teatru przez miasto, aż po pokazy miotaczy ogni - a wszystko to w przestrzeni poza-teatralnej. Wydarzeniem nadrzędnym był bowiem spektakl, który niczym przeraźliwy krzyk niemowlęcia przypomina o życiu... Bo to, co w nim najważniejsze to... życie. Dramat ten może być postrzegany jako parabola śmierci, która - choć przychodzi znienacka - zawsze ma określony cel, zbierając śmiertelne żniwo...
Gdyby odczytać tę sztukę dosłownie, nie ma w niej zbyt wiele poezji. Jeśli natomiast widz spojrzy przez pryzmat różnych wartości - szybko dostrzeże mnogość wyznaczników, które delikatnie sugeruje dramaturg. Paraboliczna forma dramatu daje bowiem możliwość wielości interpretacji. Tematów do refleksji można tu znaleźć całe mnóstwo. Zatrzymanie się nad poszczególnym symbolem stanowi niezamknięte pole do interpretacji. Niegdysiejszy las miłości i młodości w chwilę później stanie się milczącym świadkiem tragicznych wydarzeń, które mają nastąpić. Dziś już omszałe drzewa, porośnięte czasem i wyrzutami sumienia, ponownie przystaną na spotkanie dawnych kochanków. Tym razem - zamiast szumieć liśćmi wyznania miłosne - będą unosiły echem mroczne myśli Klary i nieszczere słowa Illa. Co narodziło się pierwsze? Nie wiadomo.
Pytania przewodnie dramatu, nurtujące w kolejnych scenach oraz próba odpowiedzi na nie: kto jest winny? która z postaci ucierpiała bardziej? W pewnym momencie utracą znaczenie. Liczyć się będzie moralność - jej zaczątek i granica, ważne stanie się też zapytanie o istotę przebaczenia. Czy wraz z momentem śmierci Illa Klara faktycznie poczuje upragnioną ulgę i smak wygranej, czy jedyne, co jej pozostanie to gorycz i niesmak do samej siebie? Wymowna i niezwykle poetycka scena śmierci na długo zapada w pamięci. Nie zdradzając szczegółów - jej ciężar trzeba (i warto) przyjąć na własne barki.
Poruszana tematyka stanowi interesujące preludium do głębszych interpretacji, refleksji dotyczących istnienia - bycia człowieka w świecie. Gdy do małego i dość tajemniczego Güllen przybywa jego dawna mieszkanka - tubylcy zacierają ręce. Wdziewając Gombrowiczowskie maski (bowiem przed laty wypędzili ją z miasta, nazywając dziwką - bez najmniejszych skrupułów, nie dochodząc prawdy i łamiąc młodej dziewczynie życie), witają gościa najserdeczniej, jak tylko można. W obliczu upadku miasta - czekają na gest jej wdzięczności, bądź litości. Powód, jak i jego cena, stopniowo przestają mieć dla nich znaczenie. Niegdyś znienawidzona, pozostawiona samej sobie w trudnej sytuacji - Klara - dziś jest dla społeczności miasteczka tym bardziej wartościowa, im więcej ma na koncie. A posiada krocie... Zupełnie jak by stanowiły wartość nadrzędną w ocenie człowieka oraz w budowaniu respektu dla niego.
Każdy aktor genialny jest w swej roli. I owa zespołowość przykuwa uwagę, stanowi bowiem raczej rzadkość we współczesnym teatrze. To współbrzmienie to niewątpliwy walor spektaklu. Żadna z postaci nie pozostaje bezpłciowa, każda ma konkretną rolę do odegrania w tej "tragicznej komedii". Zazębiając się ze sobą, uzupełniają jedna drugą, czyniąc spójną wymowę sztuki. Swoisty wyjątek stanowi jedna postać - niezinterpretowana wprost, tajemnicza wariatka, wprowadzona przez reżysera poza tekstem dramatu jako swego rodzaju novum. To, kim jest i jaką pełni rolę jest zawoalowane. Podpowiedź usłyszeć można jedynie w krótkim zdaniu, jakie gorzko pada z ust Klary. Fenomenem jest fakt, że młoda kobieta nie wypowiada ani jednego słowa na przestrzeni całego spektaklu. Wszechobecny marazm i powszechny w tajemniczym Güllen letarg - apodyktyczność jego mieszkańców, duchową stagnację i pustkę beznadziei czuć ze sceny. Przybiera ona niemal fizyczny kształt i zapach...
Na przestrzeni dramatu da się zauważyć ów słynny Brechtowski dystans, uwypuklający fakt, że widz znajduje się jedynie w teatrze, a na umownej przestrzeni sceny rozgrywa się pewna gra. Ważne staje się poszukiwanie pewnej metafory, jakiegoś symbolu. Interesujące są próby złamania tej umowności, wyeliminowanie owego poczucia rzeczywistości u widza. Ciekawie zmienia się punkt widzenia, dotąd bezpiecznie odgrodzonego umownymi konturami sceny, widza. Staje się to za sprawą (w tym kontekście nieprzypadkowego) wejścia Klary na scenę prosto z widowni. Zabieg ten powoduje, że zaciera się granica pomiędzy widowiskiem - umownością, a miejscem, w którym "dzieje się" prawdziwa rzeczywistość. Bohaterka, która spośród zaskoczonych widzów wkracza w umowność - na scenę i rozpoczyna swoją walkę o odzyskanie godności, budzi w obserwatorach poczucie, że stali się współwinnymi dramatu. Z chwilą, gdy dojdzie do tragedii - uświadomią sobie, że w zasadzie od początku wtórowali krzykowi Klary o sprawiedliwość, coraz bardziej potępiając hipokrytę - dwulicowego i nieczułego Illa. Szala sprawiedliwości przechyli się bezpowrotnie na stronę milionerki. I wcale nie ze względu na jej majątek...
Gdy dawna mieszkanka w końcu opuści umarłe miasteczko - razem z nią odjadą też: wiara, nadzieja i miłość. Güllen powraca do dawnej beznadziei. Pozornie wszystko "wraca do normy", sprawy przybierają swój normalny bieg, przeszłość odchodzi w zapomnienie - niechciana. Odnosi się wrażenie, że będzie dokładnie tak samo, jak przed wizytą milionerki, choć już bez Illa. Aż do kolejnej wizyty tego, kto rozbudzi w mieszkańcach płomienną iskrę nadziei. Nic nie dzieje się bez przyczyny, dlatego tak istotny jest tu fakt, iż bohaterka przyjechała kupić sobie Sprawiedliwość. Być może jest to puenta: że tak naprawdę absolutnie wszystko można kupić i jest to często tylko kwestią ceny... Myśl ta prowokuje do refleksji, nie pozostawiając obojętnym - zwłaszcza w odniesieniu do dzisiejszych czasów. Początkowe oburzenie mieszkańców i słowa burmistrza: "Wolimy żyć jak biedacy, ale nie splamić się krwią!" - stopniowo stopnieje, wywabi plamę wstydu i rozproszy wyrzuty. Klara odpowie na nie tylko cichym: "Ja poczekam..." - jak gdyby wiedziała, że wątpliwa moralność miasteczka jest powierzchowna i objawia się tylko i wyłącznie w słowach. Kiedyś skrzywdzona bohaterka wykreuje się na Boga, pozostawiając jednocześnie swoim ofiarom wybór. Być może właśnie ta decyzja jest da mieszkańców najokrutniejszą karą? Nikt nie jest tu postacią jednoznaczną moralnie i nieskazitelną. Wiele tu odcieni szarości, czerni, dużo jest też czerwieni. Proste i spójne kostiumy tylko potęgują to uczucie. Nic nie jest jednoznacznie dobre. Dyskretne symbole czy choćby dominanta czerwieni i czerni - kolorów krwi i śmierci, smutku i żałoby podkreślają złożoność osądu. Każdy z bohaterów ma więcej lub mniej krwi na dłoniach. Nikt nie jest bez winy.
Magiczna atmosfera, stworzona została - poza świetną grą aktorów - dzięki (jeśli nie przede wszystkim) fenomenalnej muzyce granej na żywo. Scena w Lesie Konradowym wyzwala wspomnienia, których widz przecież faktycznie nie zna... Tymczasem można niemal realnie poczuć tumany wzbijającego się kurzu wspomnień dawnej płomiennej miłości. I dziwny jest ten las. Kusi, choć też wyzwala pewną obawę. Gdyby przyszło go zilustrować - z pewnością byłby pełen przedziwnie powyginanych drzew i korzeni, z całym mnóstwem zakamarków i niedopowiedzeń. Zamiast roślin z ziemi wyrastałyby wspomnienia oraz pragnienia, które w pewnym momencie gdzieś uleciały kluczem ptaków. Liczne muzyczne cytaty zaczerpnięte od samego mistrza atmosfery: Ennio Morricone czy z mrocznego serialu Lyncha "Twin Peaks" - budują niecodzienną i niepokojąco tajemniczą atmosferę - taka jest właśnie Klara Zachanassian. Owe muzyczne inspiracje podkreślają niejednoznaczność postaci Klary i jej zamiary.
Wymowny jest również sam plakat spektaklu. Intrygujące popiersie dziewczynki, która może mieć około lat 14-tu. W dziwny sposób oplata ją gałązka róży. Róży pięknej, jak Uczucie lecz także potrafiącej boleśnie ukłuć. Na twarzy dziewczyny rysują się płatki kwiatu, ale po chwili i baczniejszym wytężeniu wyobraźni owe płatki przypominają krople krwi...
Istotną warstwę przedstawienia jest także oświetlenie - dozowane z wyczuciem, wraz z kolejnymi emocjami. Momentami mroczne - wręcz złowrogie, niczym przepowiednia mającej nadejść tragedii, chwilami balansujące pomiędzy łagodną bielą a przytłaczającą szarością. Muśnięte mgłą, delikatnie zarysowane kontury uśpionego w grzechu miasta - magiczne pejzaże; dzieło reżysera światła - Jana Polivki. Idealnie zgrane z pozostałymi komponentami sztuki, stworzyło integralną całość - przejmującą, dotykającą najbardziej intymnych pokładów w każdym, pozostawiającą coś cennego.
Na pytanie "co?" trzeba już szukać odpowiedzi w sobie. Jak traktować zło? jakie przybrać wobec niego myślenie, którą z postaw? Przecież to na jego tle wyrasta i urasta do słusznej rangi Piękno oraz Dobro. Tylko w odniesieniu do swego przeciwieństwa wartości te nabierają znaczenia: zyskują trójwymiarowość oraz ewidentną bezcenność. To właśnie zło podkreśla walor dobra, to brzydota staje się domeną piękna, gdy stoi tuż za nim. Na jego tle lśni. A może to zło rodzi dobro? A brzydota jest warunkiem zaistnienia piękna?
Warto wspomnieć w tym miejscu o idei "Teatru Wartości", którą deklaruje dyrektor, mającą pomóc odnaleźć drogowskaz w dzisiejszych trudnych i często jakże absurdalnych czasach. Bo dziwny jest ten świat i zawsze warto szukać przysłowiowego "złotego środka", którym da się pokonać zło i żyć spokojnie, ale przede wszystkim w zgodzie z samym sobą, w wierności wyznawanym zasadom. W premierowym spektaklu, którym uraczono widzów, wziął udział cały zespół. Jest to więc przeszło 20 osób, które - niczym skrzypce - nastroił nowy dyrektor. Efekt? Znakomity. Spektakl urzeka zarówno pod względem aktorskiego warsztatu - na scenie wskazać można co najmniej kilkanaście osób, których gra jest warta odnotowania, jak i w kwestii estetyki i plastyczności. Na zupełnie inne sprawy zwraca się dziś uwagę, tu jednak akcenty zostały położone z rozwagą, co sprawia, że poszczególne komponenty przedstawienia utworzyły zgrabną i poruszającą całość. Oprawa muzyczna roztacza niecodzienną atmosferę, podobnie jak nastrojowe oświetlenie i scenografia. Do tego znakomicie odtworzone postaci - wszystkie one składają się na finał, który dostarcza emocji. Zwłaszcza, że pośród widowni zasiadła pamiętna odtwórczyni roli Klary - Barbara Krafftówna. Gdy po spektaklu została zaproszona na scenę i kiedy posypały się brawa, niczym kwiaty - starsza pani nie była w stanie ukryć wzruszenia.
Gorące, długie oklaski towarzyszyły zielonogórskiej premierze. Miejmy nadzieję, że podobne owacje nagradzają zielonogórski zespół i kolejne propozycje teatru, pod batutą nowego dyrektora.
Katarzyna Czechowska
Teatralia Wrocław
3 marca 2009
Lubuski Teatr w Zielonej Górze
Friedrich Dürrenmatt
"Wizyta starszej pani"
przekład: Irena i Egon Naganowscy
reżyseria: Robert Czechowski
scenografia: Jan Polivka
muzyka: Alin K. Sari i zespół "Mate"
kostiumy: Elżbieta Terlikowska
obsada: Elżbieta Donimirska, Wojciech Czarnota, Tomasz Krasiński, Kinga Kaszewska-Brawer, Wioletta Sokal, Jerzy Kaczmarowski, Tatiana Kołodziejska, Karolina Honchera, Robert Gulaczyk, Janusz Młyński, Wojciech Brawer, Jacek Krautforst, Wojciech Romanowski, Ryszard Faron, Marcin Wiśniewski, Ludwik Schiller, Marta Frąckowiak, Beata Sobicka-Kupczyk, Anna Zdanowicz, Marta Artymiak, Beata Beling, Tomasz Straszyński i Piotr Sukmanowski, Mariusz Laudański i Jarosław Zasobniak, Agnieszka Dziewa.
premiera: 29 marca 2008 r.