Z miłości do pieniędzy

Przeciętny obywatel przeciętnego cywilizowanego kraju przepracowuje sumiennie żelazne 40 godzin tygodniowo, wylewa pot biorąc nadgodziny, a że pieniążki zawsze są potrzebne haruje i w weekendy. Ten sam przeciętny obywatel, drżąc o los ukochanych pieniążków, lokuje je w banku i w końcu może przyłożyć utrudzoną głowę do poduszki i spać spokojnie. Wszystko się zgadza, z pewnym zastrzeżeniem: nie może to być bank Franka V.

Obraz na telebimie przedstawia kopułę banku Franków z powiewającą, dumnie czerwoną flagą Szwajcarii, na scenie spotykają się dwaj młodzi mężczyźni: ślusarz Paweł i krawiec damski Henryk. Obaj ze starymi walizkami, znikomą zawartością kieszeni tudzież portfeli oraz Wielkimi Marzeniami. W walizkach dźwigają prawdopodobnie cały swój dobytek, a może tylko swe małe ludzkie historie. W głębi, powyżej sceny, w niewielkiej niszy ukazuje się w hieratycznej pozie właściciel banku - Frank V (w tej roli Tomasz Międzik). Według mnie w tym właśnie miejscu zaczyna się cały dramat bohaterów, tu przecina się wielka historia bogatego rodu bankierów z prozaiczną historią rzemieślnika, tu wreszcie Fortuna zakręci kołem w drugą stronę i ten, kto był u góry, boleśnie upadnie na dno.

Autor sztuki, Friedrich Dürrenmatt, w mistrzowski sposób rozbił mit o Szwajcarii jako arkadii bankierskiej, gdzie pieniądze bezpiecznie spoczywają na kontach, zaś urzędnicy są rzetelni i uczciwi aż do bólu. Frank V nie jest wyjątkowy pod względem stosowanych metod, niejednokrotnie podlegających pod paragrafy postępowania z kodeksu karnego - od spekulacji, poprzez defraudacje, malwersacje na gwałtach i morderstwach kończąc, gdyż takie a nie inne prowadzenie interesów, jak sam twierdzi, należy już do tradycji rodzinnej. A tradycję należy bezwzględnie kontynuować, czyż nie? Z songów przeplatających się z poszczególnymi scenami dowiadujemy się o dokonaniach przodków Franka V, którzy dzięki swej bezwzględności i wyrachowaniu zapewnili potęgę i niezachwianą pozycję banku. Przed Frankiem V stoi zatem nie lada wyzwanie i choć pamięć o przodkach zobowiązuje, nasz bohater w rzeczywistości jest zaledwie cieniem swojej żony (chłodna i nieznosząca sprzeciwu Dorota Godzic), która z determinacją dąży do obranego celu. Paradoksalnie jako cel małżonkowie zgodnie uznają uczciwe i spokojne życie dla swych dorastających już dzieci - Herberta i Franciszki, o istnieniu których nikt z personelu banku nie ma pojęcia.

W tytule przedstawienia figuruje imię Franka V, jednak w myśl odczytania tekstu Dürrenmatta przez reżysera, głównym bohaterem staje się ktoś zupełnie inny, mniej ludzki niż Frank V, choć pulsujący większą energią i powiedziałabym, że bardziej niż on "żywy". To nikt inny jak Bank - żywy organizm wpijający się w człowieka, karmiący się jego marzeniami i nadziejami, wykorzystujący potencjał ludzki dla własnych korzyści. Bank niszczy relacje międzyludzkie, jest zarazem przekleństwem członków personelu, ale i nieodłącznym elementem ich egzystencji, często priorytetem.

Frank V. Komedia bankierska TEATR IM. JULIUSZA SŁOWACKIEGo Kraków

Plakat do spektaklu
"Frank V. Komedia bankierska"

Bezwzględna pogoń za pieniądzem, frustracje zawodowe i pracoholizm - reżyser, Krzysztof Babicki, skoncentrował się na najbardziej aktualnych problemach współczesnego świata, ale dzięki operowaniu kontrastowymi sytuacjami, swobodnym przejściom od epizodów tragicznych ku elementom czarnego humoru, uniknął niepotrzebnego patosu czy moralizatorsko - dydaktycznego wydźwięku. Miałam wrażenie, że reżyser wycofał się gdzieś w głąb, zrezygnował z ingerowania w dzieło i pozwolił mu żyć własnym życiem, a sam stał się zwykłym obserwatorem, przyjmującym kolejne wydarzenia takimi jakie są, bez komentarza. Takie działanie charakteryzowało pierwszą część przedstawienia, zakończoną świetną sceną śmierci prokurenta Bockmana, wyniszczonego przez pracę w banku, która wpędziła go w nerwicę, co w rezultacie doprowadziło do raka żołądka. Nad łożem śmierci starego urzędnika Otylia i Frank V w przebraniu księdza, aby nie wyszła na jaw mistyfikacja jego pogrzebu; on śpiewa umierającemu piosenki, ona podaje zastrzyk, który przyspieszy śmierć. Prokurent wydaje ostatnie tchnienie, kiedy na scenę wchodzi prawdziwy ksiądz, ten, którego tak wyczekiwał, by udzielił mu spowiedzi i rozgrzeszył wszystkie grzechy, które popełnił pracując w banku Franków. Gorzka ironia losu, a może okrutne przeznaczenie, któremu nie sposób uciec? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi.

Spektakl nabiera po przerwie nieco innego rytmu, niestety na swą niekorzyść. O ile wcześniej poszczególne sceny były świetnie rozegrane z odpowiednią dozą niedopowiedzenia, o tyle w drugiej części reżyser spłaszcza, pozostawiając nieokreślony niedosyt. Tutaj także znajdą się pełne humoru, barwne momenty, ale chyba zbyt pośpiesznie nakreślone, by zapisać się na tak wybrednym nośniku, jakim jest pamięć.

Niewątpliwym atutem przedstawienia jest oszczędna scenografia, dawkowana z dużym wyczuciem. Scenograf nie uciekł się, w tak już popularne, minimalistyczne, czysto abstrakcyjne formy, ale dokonał przemyślanej redukcji szczegółów, by w prostych przedmiotach zamknąć ciągi znaczeń, które powołać do życia może dopiero nasza wyobraźnia. I tak na przykład sofa, na której siadają Frank V i Otylia staje się substytutem domowego azylu, miejsca, gdzie można poczuć się bezpiecznie; duży stół sprytnie zastępuje dobrze wyposażoną salę konferencyjną, zaś szpitalne łóżko Bockmana przywodzi na myśl obraz sterylnie białej, szpitalnej sali ze specjalistyczną aparaturą medyczną i unoszącym się w powietrzu zapachem choroby i śmierci.

Ostanie sceny mają niemalże rewolucyjny charakter, bo oto dokonuje się przewrót - młodość wypiera starość, Herbert wpycha własnego ojca, Franka, do sejfu i zakopuje go żywcem w ziemi. Koło, którym zakręciła Fortuna, zakończyło swój obrót, skończył się czas ojca, nastała nowa epoka - władza Franka VI. Nad grobem ojca dzieci i żona nie ronią łez, za to pada deklaracja, że przejmą interesy zmarłego, zaś córka zapala malutką świeczkę. To tylko jeden z wielu "teatralnych obrazków" i nic poza tym, a szkoda. W uchu zabrzęczą jeszcze pogodne wersy ostatniego songu o tym, że nie opłaca się rzetelny gest i że nie warto być uczciwym. I nie zdziwiłabym się, gdyby w tym momencie zwycięski Bank mrugnął łobuzersko złotą monetą zamiast oka.

Agnieszka Dziedzic
Teatralia Kraków
1 października 2008

Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
Friedrich Dürrenmatt
"Frank V. Komedia bankierska"

reżyseria: Krzysztof Babicki
muzyka: Paul Burkhard
scenografia: Marek Braun
kostiumy: Barbara Wołosiuk
reżyseria światła: Olaf Tryzna
choreografia: Kamila Jankowska
choreografia: Witold Jurewicz
kierownictwo muzyczne: Halina Jarczyk
asystent reżysera: Sławomir Rokita
inspicjent : Anna Wójcicka
muzycy:
Halina Jarczyk - skrzypce
Jacek Bylica - fortepian
Tomasz Kudyk - trąbka
Leon Olejniczak - perkusja
Grzegorz Piętak - kontrabas
Tomasz Suchowiejko - saksofon
obsada:
FRAUGOTT VON FRIEDEMANN: Marek Litewka
FRANK V dyrektor banku: Tomasz Międzik
OTYLIA jego żona : Dorota Godzic
HERBERT ich syn: Krzysztof Piątkowski
FRANCISZKA ich córka : Karolina Kominek
BOCKMAN prokurent : Feliks Szajnert
RICHARD EGLI: Krzysztof Jędrysek
FRYDA FURST : Beata Fudalej (gościnnie aktorka Teatru Narodowego)
FRYDA FURST : Marta Bizoń
HABERLIN : Rafał Dziwisz
KAPPELER : Sławomir Rokita
SCHMALZ : Tadeusz Zięba
HEINI : Paweł Smagała
GUILLAUME : Grzegorz Łukawski
PAN PIAGET : Tomasz Wysocki
PANI APOLONIA STREULI : Ewa Worytkiewicz
PAN SCHLUMPF : Wojciech Skibiński
KELNERKA : Marta Konarska
premiera: 19.09.2008 r.

© "teatralia" internetowy magazyn teatralny 2008 | kontakt: | projekt i administracja strony: | projekt logo:
SITEMAP