Pierwszy odcinek bardzo długiego serialu - małe Ojczyzny
"Nie chcemy utyskiwać, że jesteśmy dziećmi gorszego Boga" - przekonywał prezydent Zielonej Góry. Należy czerpać z każdego miejsca, gdzie przyszło nam być, to, co najlepsze i ile się da. Wszędzie można odnaleźć piękno - to tylko kwestia spojrzenia. Wierząc w swoją siłę, talent i potencjał, warto robić najlepiej, jak się tylko potrafi, to, co potrafi się najlepiej...
W ostatni weekend września miał miejsce Maraton Teatralny wraz z dyskusją panelową na temat sytuacji teatrów prowincjonalnych. To pierwsze spotkanie w Zielonej Górze dyrektorzy - naczelny oraz artystyczny Teatru Lubuskiego nazwali: "Teatralne prowincjonalia". Ma być ono pierwszym z cyklu, który zapowiadają Wojciech Śmigielski i Robert Czechowski. Zainaugurowali tym samym pewną tradycję - a mianowicie stałe spotkania (mające formę festiwalu) przedstawicieli mniejszych teatrów z całej Polski. Wydarzenie rozpoczęto dwoma spektaklami w sobotę, późnym popołudniem. Kolejne dwa zagrano w niedzielę, po dyskusji panelowej.
Widzów zaproszono łącznie na cztery najbardziej spektakularne przedstawienia zielonogórskiej sceny w dwa dni. Licznie zgromadzonej widowni pokazano: "Teraz na zawsze", "Wizytę starszej pani", "Stworzenia sceniczne" oraz "Kaspara Hausera". Przebieg dyskusji miał spokojny przebieg, aczkolwiek w niecałe 3 godziny zdążono poruszyć wiele kwestii i zasugerować mnóstwo rozwiązań. Wzięli w niej udział dyrektorzy teatrów, dziennikarze, aktorzy, reżyserzy oraz teatrolodzy. Ideą spotkania, kanwą dysputy i zarazem marzeniem rozmówców była integracja regionalnych teatrów i wspólna "walka z wielką Warszawą". "Małe stolice", takie jak: Wałbrzych, Legnica, Białystok, Gorzów, Zielona Góra, Łódź, Jelenia Góra, Toruń oraz wiele innych.
Rozpoczął Wojciech Majcherek odczytem swojego tekstu. Poruszając ważne kwestie i mówiąc o problemach, z jakimi boryka się większość teatrów zwanych prowincjonalnymi, autor nie pozbawił felietonu lekkości i dowcipu. "Sam zestaw dobrych tytułów w repertuarze nie tworzy jeszcze dobrego teatru". I nad tym wszystkim "mityczna Warszawa", która pomija, "nie widzi" i lekceważy. A jednak choćby Wałbrzych, czy Legnica udowadniają, że nawet z prowincji można się wybić, jeśli proponuje się coś sensownego, pełnego wartości. Teatry pod batutą Piotra Kruszczyńskiego (Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu), czy Jacka Głomba (Teatr Dramatyczny im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy) stanowią dowód na to, że nie tylko w Warszawie da się robić rzeczy wielkie i godne zauważenia. Kruszczyński stworzył Teatr przez duże "T" w marnej części miasta - w całkiem zubożałej dzielnicy bezrobotnych górników. Udało mu się - odniósł sukces "na miarę Warszawy" (bo i cóż to za wyznacznik?). Bo najważniejszy jest od zawsze i wciąż - zdaniem Majcherka - dialog z publicznością lokalną w owym miejscu, daleko od szosy. Wspomniany Jacek Głomb także wyszedł z pojedynku z podniesionym czołem. Choć nie tworzy sztuki ambitnej, ma w sobie siłę czołgu, torującą mu kolejne sukcesy. Czechowski zauważa, ilu aktorów udało się "przebić" z regionalnego teatru legnickiego do "wielkiego świata Warszawy" - przykładem niech będą choćby Przemysław Bluszcz, Janusz Chabior, czy Roma Gąsiorowska. Twórcy ci sprawili, że lokalny teatr z trzeciej ligi awansował do extraklasy. Głomb usiłował teatralizować Legnicę, której do teatru chyba najdalej... A mimo to udał mu się nawet tak ryzykowny eksperyment, jak zagranie "Ballady o Zakaczawiu" - legnickim Pruszkowie - w samym centrum miasta. Konkluzja była następująca: "Nie ma miejsc skazanych na prowincję" oraz, że teatr nie może jawnie manifestować chęci grania w Warszawie - to dopiero jest prowincjonalizm!
Kolejnym punktem dyskusji był miniwykład Jacka Sieradzkiego za to o maxisprawach. Redaktor zaczął od podkreślenia subiektywnego postrzegania definicji prowincji - według niego nie jest to bowiem kategoria geograficzna, a mentalna. Żeby więc zacząć zmiany, warto wyrzucić tę prowincjonalność - tkwiącą w umyśle niczym kompleks - z głów. To jest priorytet. Dychotomią wcale nie jest prowincja kontra centrum. Ważnym staje się raczej zakorzenienie myśli, że mój teatr - teatr, który tworzę - jest na swoim miejscu. Jedynym właściwym. Pojęcie "prowincja" Sieradzki łączyłby bardziej z kompleksem niższości, mniejszości, czy zjawiskiem schlebiania pseudomożnym. Myśleć powinno się przede wszystkim o odpowiedzialności za to, co pokazuje się widzom. Niezmiernie istotne jest wciągnięcie publiczności w jakąś reakcję - wymianę pewnych emocji, poglądów, czy doświadczeń. Cały wic polega na konwersacji, nawiązaniu dialogu z odbiorcami. Sieradzki podkreśla tego istotę - konieczność podjęcia rozmowy z widzem - miejscową publicznością, robiąc spektakle. Pociąga to za sobą pewne implikacje. Tworzenie czegoś bez względu na to, czy jest potrzebne, istotne, zrozumiałe mija się z celem. Niebaczenie na odbiór widzów jest swego rodzaju brakiem szacunku. Przecież teatr nie istnieje bez widza, jak można więc nie brać go pod uwagę? Krytyk teatralny zauważa niebezpieczne zjawisko "teatru autystycznego", czy też "autyzmu teatru". Rozumie przez to wyrażanie wizji twórcy bez względu na wszystko, dużo dalej komunikatywność, a na szarym końcu dopiero stawianie pytań - de facto najważniejszych: czy komuś coś to dało? czy ktokolwiek to zrozumiał? czy miało to sens? Wychodzenie z założenia, że jeśli sztuka jest generalnie niezrozumiała dla nikogo to... też dobrze, będzie się wówczas uchodziło za twórcę trudnego i oryginalnego, niedostępnego - jest niedopuszczalne. Trzeba sobie uzmysłowić, że artysta nie tworzy dla samego siebie. A jeśli tak - to nie jest mu potrzebna widownia i jej uznanie. Zupełnie jakby celem było - snuje Sieradzki - samo "robienie tekstu", nie zaś fakt, co chce się przekazać, czy pokazać, co ma się do powiedzenia, ale co wyczyta się w czymś z założenia dobrym, ważnym z jakiejś perspektywy, trudnym... Przecież prawdziwy, myślący - a więc i wymagający - widz nie przychodzi do teatru "na tytuł, na reżysera, na dyrektora, na nazwiska", ale do teatru. Idę, bo wiem, że coś ważnego będzie mi (o)powiedziane, pokazane, przedstawione. Ufam. Sieradzki zaznacza, że nie ma zbyt wielkich szans na zmianę tego stanu rzeczy. Nie ma bowiem sytuacji, że na przykład tylko jedna gazeta jest wiarygodnym wyznacznikiem, obiektywnym krytykiem, jak i nie ma, i pewnie nigdy nie będzie centrum - programu, który by w racjonalny sposób propagował sztukę. Rynek jest mocno rozproszony i zhierarchizowany. Celem zawsze jednak powinien być żywy kontakt z widownią. Pojawia się tu pewna zwrotność, rozumiana jako cel. Miarą sukcesu jest bowiem zbudowanie relacji - rodzaj płaszczyzny porozumienia twórcy-dawcy z widzem-odbiorcą. Tu ponownie zabrał głos dyrektor teatru w Zielonej Górze: "Często zarzucano mi, że na spektakle wpuszczałem młodzież, która nie płaci za bilety. Ja pytam czy to źle, że nawet za darmo wpuszcza się młodych ludzi na puste miejsca na widowni? Lepiej, żeby pili tanie wino w bramach podwórek?"
Jako kolejny, swoimi sugestiami na temat kondycji teatrów "prowincjonalnych", podzielił się dyrektor Teatru im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze Bogdan Koca. Zaczął od własnej definicji przedmiotu dysputy: "Teatr to prowincja kultury; sztuka prowincjonalna". Zakładając i realizując projekt współpracy z widownią, zaznacza istotę jej nieskończonego rozpoznawania. Nieokreślony charakter tego procesu wynikać miałby z faktu, że zmienia się zarówno widownia, jak i jej percepcja. Dlatego Koca tak bardzo sugeruje zainicjowanie dialogu z młodzieżą. Jednak nie w sposób arogancki, czy wręcz megalomański na zasadzie: "chodźcie, my-mistrzowie was czegoś nauczymy", lecz zakładając partnerskie relacje (uczymy się nawzajem od siebie) i współdziałanie. Teatr rozumiany jako środek do wyrażenia czegoś ważnego, nie zaś cel sam w sobie - to według Koca ważne założenie. Biorąc pod uwagę, że twórca jako człowiek jest nijaki, niemający nic do powiedzenia i zaoferowania - łatwo można sobie wyobrazić, jaką sztukę będzie widzom proponował. Niczego cennego z pewnością nie stworzy. Dyrektor jeleniogórskiej sceny zwraca też uwagę na absurd powiedzenia "nowe pokolenie", bo co miałoby być wymiernikiem? gdzie jest środek? Przecież codziennie rodzą się dzieci... i to warto mieć na uwadze. Dbałość o widza przede wszystkim!
Następnie wystąpił dyrektor Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka w Łodzi - Zbigniew Brzoza - mówiąc, że "teatr bez tożsamości jest miejscem bez sensu i bez celu". Podobnie teatr bez szacunku do samego siebie nie jest w stanie zbyt dużo osiągnąć. Ściągana do niego widownia też niewiele ma wspólnego z tą, która pojawia się z własnego wyboru. Dyrektor Brzoza poruszył problem tych jedynych w mieście (a czasem w całym województwie) ośrodków kultury, bądź jedynie ich namiastek, który opiera się głównie na owym braku szacunku do instytucji teatru, do pełnionych w nim ról, piastowanych urzędów w teatralnej hierarchii, do widowni. Granie szkolnych lektur o godzinie 11, a wieczorami głupawych fars nie może być jedyną ambicją. Teatr powinien być świadomy swojej lokalności. To kwestia godności. Kiedyś Piotr Trzaskalski - także związany z teatrem - powiedział: "Lokalność buduje tożsamość" i myślę, że ma to odzwierciedlenie w słowach Brzozy. Kontynuując temat, dyrektor podkreślił, jak ważnym jest, by teatr narzucał widzowi nawet pewną trudność, jeśli łączy się ona z refleksją, a więc wysiłkiem intelektualnym, czy prowokuje do konstruktywnych dyskusji. Doprawdy przykre jest często obserwowane zjawisko, jak jedyny w okolicy teatr zaspokaja tylko te najprostsze potrzeby, serwując czystą rozrywkę bez cienia refleksji.
Do dyskusji dołączył także bywający w Paryżu reżyser teatralny - Michał Kotański: "W Polsce teatry nauczyły się praktykować różne strategie przetrwania: jako bohatera straconej sprawy, co niesie oświaty kaganek. Druga: ludzie muszą chodzić do teatru. Następna: wprawdzie nie cenimy tego, co robimy, ale recenzenci to kupują... Teatr polski, nawet mimo dobrych chęci i aspiracji w Europie jest prowincjonalny... To, co my uważamy za awangardę, nurt offowy, w Europie stanowi pewien standard."
W końcu odezwał się dyrektor Teatru im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim - Jan Tomaszewicz: "Nie boję się bajek przed południem. Czego tu się wstydzić? Czuję się dumny, grając bajki przed godziną 11 czy lektury. Ważniejsze jest, jak wyeliminować strzelanie skobelkami na przedstawieniach lekturowych. Po prostu trzeba rozmawiać z nauczycielami. Efekt? W jednym z ogólniaków w Gorzowie powstała klasa teatralna." I tu głos zabrał przedstawiciel aktorów - Dawid Rafalski podkreślając, że nie ma zbytniego powodu do dumy w momencie, gdy mówi się o radości z przyprowadzanych w godzinach lekcji klas szkolnych. Młody aktor zwrócił uwagę, o ile cenniejszy byłby - zamiast całej klasy - choć jeden uczeń, który z własnej woli zabrałby do teatru dziewczynę czy mamę na wieczorny spektakl. Chyba wszyscy jeszcze doskonale pamiętają, jak każda alternatywa była lepsza niż siedzenie w klasie i ewentualność niezapowiedzianej kartkówki. Na to dyrektor Tomaszewicz już argumentu zwrotnego nie znalazł.
I ponownie głos zabrał Bogdan Koca: "Chodzi o to, by teatr i publiczność rozwijali się razem, żeby widz rozumiał, co się w teatrze dzieje. Aby teatr stał się Ťjego własnościąť. To, co robię w Jeleniej Górze, nazywam inwestycją w młodzież. Ona musi być zaangażowana, a nie edukowana." Bijąc pianę i rozmawiając w nieskończoność absolutnie niczego się nie zmieni, ale dając przykład... W końcu Teatr to grupa ludzi tworząca go, nie zaś budynek do wynajęcia!
Konsensus był następujący: po pierwsze pomyśleć o edukacji artystycznej młodzieży, wcielić ją w życie, jak również ideę łączenia się tych mniejszych ośrodków kultury, zwanych przez wielu teatrami prowincjonalnymi. Dyrektor sceny zielonogórskiej - gospodarz - w przyszłym roku zamierza zorganizować festiwal, jakiego jeszcze nie było. Chodziłoby o prezentowanie spektakli mniejszych scen: białostockiej, gorzowskiej, jeleniogórskiej, legnickiej, łódzkiej, olsztyńskiej, toruńskiej, wałbrzyskiej, zielonogórskiej i innych. Zdaniem dyrektora "to, co społecznie ważne i artystycznie nośne w polskim teatrze, płynie wartkim nurtem nie poprzez centra, ale właśnie poprzez obrzeża."
Katarzyna Czechowska
Teatralia Wrocław
27 września 2009
Weekendowy Maraton Teatralny, Zielona Góra 26-27 września 2009 r.