Blady portret wielokrotny (Kalkstein/Czarne Słońce)

Blady portret wielokrotny (Kalkstein/Czarne Słońce)

O tym, że przedstawianie polskich bohaterów jako świętych bez zmazy jest artystycznie mało atrakcyjnie, a intelektualnie zwyczajnie wątpliwe, nie trzeba już chyba przekonywać nikogo. Wydaje się, że wobec rewizjonistycznej postawy polskiej sztuki, tropiącej bez wytchnienia pomijane w głównym nurcie wątki polskiej historii, zwłaszcza XX wieku, najlepszym bohaterem jakiego można sobie wybrać jest człowiek uznany za zdrajcę, ucieleśnienie moralnego rozkładu i braku zasad. Niespodziewanie jednak wpadamy w pułapkę, w której wcale nie czujemy się bardziej komfortowo niż oglądając pomnikowe inscenizacje powstałe w ramach Sceny Faktu.

W opisie spektaklu czytamy, że Ludwik Kalkstein-Stoliński był: Polakiem o niemieckich korzeniach, żołnierzem AK, agentem gestapo, współpracownikiem UB, denuncjatorem ludzi związanych z opozycją demokratyczną, badylarzem, mitomanem, kobieciarzem, alkoholikiem, anty-Wallenrodem, pisarzem marynistą i scenarzystą. Dla twórców spektaklu miał stać się „punktem wyjścia do rozważań o Polsce”, ale wystarczy przeczytać przytoczony wyżej szereg określeń przypisanych Kalksteinowi, żeby uświadomić sobie, że jest to projekt niemożliwy. Przyjęcie bohatera o tak bogatej biografii za punkt rozważań o Polsce zakończyło się fiaskiem spektaklu, w którym tytułowa  postać ledwo zdołała zaistnieć. W przedstawieniu trudno rozpoznać intencje twórców, z jednej strony deklarujących chęć dyskutowania o obliczach polskiego patriotyzmu, z drugiej zaś uciekających od jakichkolwiek diagnoz. Konfliktom bohaterów rangi przydaje sytuacja wojny i bezpośredniego zagrożenia życia. W Kalksteinie/Czarnym Słońcu ci, którzy jeszcze przed chwilą byli żołnierzami Armii Krajowej, po krótkiej namowie decydują się na współpracę z gestapo. Podejmowane wybory nie mają żadnego ciężaru moralnego, ani nawet psychologicznego. Próbie zmierzenia się z niejednoznaczną tożsamością narodową głównego bohatera, odpowiada krótka scena na początku spektaklu, w której Ludwik (Andrzej Plata) dyskutuje z ojcem (Bogdan Słomiński) reprezentującym oczywiście martyrologiczny kult ojczyzny i gotowych na wszelkie poświęcenia jej bohaterskich synów, o powinnościach obywatelskich. Szkolny wierszyk o Polaku małym urasta do zarzewia międzypokoleniowego konfliktu o kształt polskiego patriotyzmu.

Ciekawie wypada w spektaklu scenografia autorstwa Mirka Kaczmarka. Bohaterowie przebywają w zbudowanym z zardzewiałych ścian schronie, na którym przysiadły czarne sępy. Nie wiemy, czy czekają tylko aż ci miotający się w dole ludzie umrą i staną się padliną, czy zastąpiły białe orły, dawno przestające odpowiadać skalanym obliczom polskich bohaterów. To negatywne zastąpienie białego, szlachetnego orła czarnymi sępami padlinożercami nie jest jedynym przykładem angażowania przez twórców symboli z narodowego imaginarium. Pojawiają się tu kosy z kościuszkowskiego powstania, krzyżyki na powstańczych mogiłach w zrujnowanej warszawie i pieśń o makach na Monte Cassino. Wszystko to razem i każde z osobna ma dobitnie oznaczać – to jest Polska. Oglądając spektakl można odnieść wrażenie, ze twórcy przespali wszelkie dyskusje o konstruowaniu polskiej historii i narodowym micie, przez co wyważają dawno już otwarte drzwi. Wydaje się, że nie wzięli pod uwagę, że z ironiczną postawą wobec ojczyzny teatralni bywalcy są już zaznajamiani od ładnych paru lat.

Spośród wielu obrazów portretu wielokrotnego najmocniej wybijał się Kalkstein-kobieciarz. Ilość scen, w których pozoruje się gwałt lub dobrowolny akt seksualny jest przytłaczająca, sytuacje ocierają się o granice absurdu. Seks pokazywany na scenie jest jednak częścią choreografii, cielesną zabawą podejmowaną dla rozrywki. Prawie każda z bohaterek spektaklu Grabowieckiej prędzej czy później trafia w ręce Kalksteina, na końcu okazuje się jednak, że mimo licznych kochanek, mężczyzna pochyla się z pewnym smutkiem nad swoją zmarłą żoną Blanką Kaczorowską (Natalia Kalita), bohaterką skądinąd ikoniczną w poczcie polskich zdrajców. Szpieg o twarzy anioła. Perspektywa w jakiej twórcy przedstawiają kobiety jest zastanawiająca. Poza postacią Blanki (której jednak główna racją istnienia na scenie jest bycie żoną Kalksteina i matką jego syna) właściwie nie istnieją na scenie autonomicznie. Są zabawkami w rękach mężczyzn. W kreacji postaci Kalksteina pełnią rolę podobną dziewczynom Bonda. Są po to, by błyszczeć, ale nie na tyle by przyćmić głównego, męskiego bohatera. Choć w tekście Julii Holewińskiej pobrzmiewają nuty feministyczne, w inscenizacji zostały one całkowicie zagłuszone.

Z intelektualną chwiejnością inscenizacji nie poradzili sobie aktorzy, dla których historia Kalksteina jest albo zbyt daleka, albo zbyt wielowarstwowa. Spośród mnogości tematów jakie próbowali poruszyć twórcy, żaden nie wybrzmiał chociażby klarownie, żaden poruszająco. Ubrązowienie nie grozi jedynie bohaterom, zdrajców narracja poskramia z taką samą łatwością. Kalkstein zamiast być geniuszem o wielu twarzach jawi się jako sfrustrowany melancholik szukający rozrywki w przygodnym seksie. Jedyną prawdziwie żywą postacią na scenie jest Polska (Małgorzata Wojciechowska). Zdecydowana gra cielesnością, wyrazistym ruchem i gestem, wokalną ekspresją przygniata bohaterów, którzy gną się jak papierowe sylwety. Trudno z taką Polską dyskutować, bo na pomówienia o zmuszanie swoich „dzieci” do umierania za nią nie zaprzecza, jest sentymentalna i nie ukrywa tego, wspomina o swoich licznych romansach, o tym jak inni o niej mówią wie i akceptuje to. Pozostaje westchnięcie „Albośmy to tacy, jacy…”. Niestety nic nam po takim westchnieniu.

 

Zuzanna Berendt, Teatralia Kraków
 Internetowy Magazyn „Teatralia”, numer 154/2015

Julia Holewińska
Kalkstein/Czarne Słońce
Reżyseria: Joanna Grabowiecka
Scenografia: Mirek Kaczmarek
Muzyka: Maciej Zakrzewski
Ruch sceniczny: Magdalena Koza
Obsada: Matylda Baczyńska, Karolina Gibki, Natalia Kalita, Rafał Fudalej, Małgorzata Wojciechowska, Ireneusz Pastuszak, Andrzej Plata , Bogdan Słomiński, Tomasz Wiśniewski
premiera: 5 grudnia 2015

fot. Tomasz Wiech

Zuzanna Berendt – od trzech lat studentka teatrologii UJ, od dwóch związana z krakowską redakcją Teatraliów. Ceni sobie nadarzającą się rzadko możliwość czytania książek, które nie mają związku z teatrem.