Bo czasy mało ludzkie (Pomarańczyk)

Bo czasy mało ludzkie (Pomarańczyk)

Pomarańczyk – najnowszy spektakl Wrocławskiego Teatru Współczesnego miał być uniwersalną opowieścią o ludziach rewolucji, inaugurującą nowy nurt repertuaru zatytułowany „Prosta historia”. Niestety, twórcy sztuki zbyt łatwo ulegli pokusie politykowania w teatrze, skutkiem czego Pomarańczyk może u niektórych widzów wywołać niesmak i oburzenie. A szkoda! Gdyby można było oceniać go wyłącznie od strony artystycznej, zebrałby wysokie noty.

W zamyśle Wrocławskiego Teatru Współczesnego wspomniany nurt repertuaru ma: „ocalać proste historie, rejestrować ginące ślady przeszłości, które determinują teraźniejszość, dać sobie czas na zrozumienie tych doświadczeń, na rozpoznanie własnych historii”. Pierwszą na warsztat wzięto historię Waldemara Majora Fydrycha, twórcy wrocławskiej Pomarańczowej Alternatywy, inicjatora wielu happeningów miejskich i w końcu ojca wrocławskich krasnoludków. Marek Kocot, autor tekstu i zarazem odtwórca głównej roli, wykorzystał postać Majora do opowiedzenia historii człowieka, który cierpi z powodu bardzo niskiego poczucia wartości i aby poprawić mniemanie o sobie i stać się Kimś przejmuje osobowość oraz zasługi lidera Pomarańczowej Rewolucji.

Pomarańczyk to zlepek dwóch słów – „pomarańczowy” i „Stańczyk”. Biorąc pod uwagę to proste równanie matematyczne (prezentowane zresztą w programie przedstawienia) zdawałoby się, że sztuka w równym stopniu odniesie się do działalności Pomarańczowej Rewolucji, jak i osoby nadwornego błazna królów polskich, tudzież funkcji fou du roi we współczesnym świecie. Nic bardziej mylnego! Nawiązanie do Stańczyka pojawia się tylko w pierwszej scenie, w cytacie z Wesela Stanisława Wyspiańskiego: „Wielki mąż!/Wielki, bo w błazeńskiej szacie;/wielki, bo wam z oczu zszedł,/błaznów coraz więcej macie,/nieomal błazeńskie wiece;/Salve, bracie!”. Po tych słowach, przez następne 60 minut, twórcy spektaklu serwują nam lekcję historii o Majorze Fydrychu, a w zasadzie Frydrychu, bo Pan Nikt przekręca jego nazwisko. Nie byłoby nic złego w korepetycjach z wiedzy o Wrocławiu, gdyby nie fakt, że wykład poprowadzono dość nieobiektywnie, a legendę wrocławskiej konspiracji ukazano w bardzo negatywnym świetle. Dla równowagi, krytyka dosięga nie tylko postaci Majora, cięgi zbierają również obecne władze miasta za to, że „Forum Muzyki tonie w błocie, Stadion Miejski tonie w błocie, a nawet dziura w błocie obok stadionu tonie w błocie” (wrocławianie doskonale wiedzą, o czym mowa).

Jedno jest pewne  - Pomarańczyk jest świetnie napisany. Dowcipnie i ironiczne odnosi się do czasów „Hermaszewskiego, małolitrażowego fiacika i bloku z wielkiej płyty”, gdy środki higieny osobistej dostępne były tylko dzięki zrzutom amerykańskich samolotów, a papier toaletowy rozdawany był na happeningach. Obsada aktorska jest skromna, bo trzyosobowa, ale bez zarzutu. Pomimo wyrazistej kreacji Marka Kocota, to jednak nie on, a Aleksandra Dytko błyszczy najbardziej. Aktorka w ciągu zaledwie godziny wciela się w kilka ról: kłopotliwego dziennikarza, który przeprowadza wywiad z Majorem, durnowatego kumpla działacza, korespondentki z zagranicy, pułkownika, czy sędziny cierpiącej na migreny. Na scenie zmienia się niczym kameleon. Ciekawie prezentują się scenografia Maryny Wyszomirskiej (czerwony mały fiacik, czarno-białe koło), wzmocniona muzyką Tomasza Hynka (przypominającą Portishead lub Massive Attack) i światła Justyny Łagowskiej. Gdyby twórcom spektaklu udało się całkowicie oderwać od aspektu politycznego, można by uznać Pomarańczyka za bardzo udane przedstawienie.

Kiedyś zwolennicy Pomarańczowej Rewolucji malowali na murach krasnale, bo „czasy były mało ludzkie”. Dziś te same krasnale dzielą opinię publiczną i widzów w teatrze. Chyba niewiele się zmieniło.

Magdalena Jedynak, Teatralia Wrocław
Internetowy Magazyn „Teatralia” numer 63/2013

Wrocławski Teatr Współczesny

Marek Kocot

Pomarańczyk

reżyseria: Tomasz Hynek

scenografia: Maryna Wyszomirska

reżyseria świateł: Justyna Łagowska

obsada: Marek Kocot, Aleksandra Dytko, Elżbieta Kozak

premiera: 17 maja 2013

fot.: materiały prasowe

Magdalena Jedynak - szybko się uzależnia, ale tylko od piękna. Zasłuchuje się w jazzie, zaczytuje w polskiej literaturze, porusza ją skandynawskie kino, śmieszy Woody Allen, a zaskakuje Jan Klata. W wolnej chwili biega (maratony) albo pochłania książki, czym niewątpliwie przyczynia się do poprawy polskich statystyk. Dzień bez kontaktu z kulturą, to dla niej dzień stracony. O tym, co lubi, kocha i szanuje opowiada na blogu, prowadzonym z siostrą bliźniaczką: kulturapogodzinach.blogspot.com