I cóż teraz poczniesz, biedny Artaud? (Arszenik i stare koronki)
Był sobie spektakl, który niczego ode mnie nie chciał. Nie runął na widzów jak budząca przerażenie plaga, nie zatrwożył długą postdramatyczną ciszą ani nie wyzwolił z najgłębszych pokładów podświadomości żadnych czystych impulsów. Jego reżyser nie podjął próby przywrócenia powstałego wskutek grzechu pierworodnego chaosu do pierwotnego stanu rajskiego, nie chciał też wywieść ludu na barykady. Krzysztof Babicki, bo o nim tu mowa, czegoś jednak łaknął. Chodziło mu o uśmiech. O to, żeby zadrżała nieco frasobliwość.
W dobie sztuki scenicznej rozkochanej w haśle: „Art Must Be Brutal”, rzadko wspomina się Maxa Reinhardta – pana od urzeczywistniania marzeń. Pragnął on teatru, który – po prostu – dałby ludziom radość. I chociaż zajęciem absurdalnym byłoby snucie dalszych paraleli między postulatami austriackiego monumentalisty a cudownością Arszeniku i starych koronek, warto pokazać, że – mimo kryzysu narracji, śmierci historii, pojawienia się post/transczłowieka, wszystkich nieprzepracowanych traum i niestabilnych podmiotów oraz mnożących się kolonii fantomowych ciał – wciąż, gdzieś między polityką a Dominującym Dyskursem Medialnym, kłębią się sny o słowach tchnących życiem, o dziełach rozdmuchujących szarość smutnych jak Kraków miast. Właśnie taki sen śnił, a właściwie wyśnił sobie, Babicki.
Na scenie Teatru imienia Juliusza Słowackiego, pod pięknym żyrandolem (czyżby tym najładniejszym w kraju nad Wisłą?), pośród nieco głupkowatej scenografii, której idiotyczność wynikać może z chęci nadbudowywania kolejnych poziomów absurdu, czysty (co nie znaczy, że grzeczny albo, nie daj Boże, ujarzmiony) dowcip obchodzi swoje huczne święto. Wpisany jest on oczywiście w sam tekst Josepha Kesselringa, ale nawet najzabawniejsza opowieść o odrobinę skretyniałych policjantach, dobrodziejkach-trucicielkach, szalonych mordercach, czyli – innymi słowy – całym korowodzie przetrąconych indywiduów, zostałaby tylko jedną z wielu świetnie napisanych komedii, gdyby nie znakomita aktorska trupa.
Michał Głowiński w posłowiu do Gombrowiczowskiej Pornografii napisał, że książki tej streszczać nie przystoi. Byłby to bowiem gwałt i prowadzące do unicestwienia uproszczenie. Czymś równie niewłaściwym wydaje się pokusa opisania tego, co w Arszeniku… wyczyniają aktorzy. To jak budowanie Troi ze szmat albo Elsynoru z papieru. Zalotno-fikuśne uśmiechy Anny Polony (już nie tylko pierwszej damy polskiego teatru, lecz także jego pierwszej trucicielki) i jej zwinne śmiganie między umarlakami a kandydatami na trupów, urocza zaradność wspaniałej Urszuli Popiel, „piramidalny” polot i finezja w kreowaniu wodza-szaleńca na bocznym torze Macieja Jackowskiego czy chochlikowata diabelskość Krzysztofa Jędryska, wymykają się narracyjno-opisowym możliwościom języka. Podobnie zresztą jak pozostałe – wzięte w ironiczny nawias ostentacyjnej sztuczności, lecz, paradoksalnie, i tak rozczulające, uwodzące, a czasem odstręczające – kreacje. W rozpiętym na ślicznej (nawet mimo trupów, które ledwo już mieszczą się w piwnicy), cudownie kuriozalnej fabule spektaklu rządzi pastisz i wszystko, co należy zrobić, to dać się przenieść tam, gdzie rzeczywistość wolna jest od przymusu interpretacji.
Można, co prawda, przywołać Emmanuela Levinasa, by rozprawić się z poruszaną w przedstawieniu problematyką zmiany twarzy. Pokusić się o analizę skompromitowanego portretu tytana albo zapytać o etyczność komediowego mówienia o „dobrej śmierci”. Postać owianego czarną legendą, bo piszącego „rzeczy straszne”, krytyka teatralnego, który zdaje się nieomal lubować w partaczeniu roboty (recenzje pisane „w drodze”), aż prosi się o odniesienie do ostatnich wyskoków zupełnie rzeczywistych recenzentów, szczególnie tych gustujących w tekstach z gatunku profetycznych. Niemniej, wszystko to wydaje się równie absurdalne jak Napoleon gadający mądrościami Ludwika XIV. Babiński daje nam wszak czarną komedię. Nic więcej. Mamy oddać się galopadzie genialnych gagów i uroków. Pobawić się.
Na koniec akapit z nurtu wynurzeń autobiograficznych. Otóż, gdy w blasku kwietniowego słońca powiedziałam koleżance po fachu, że idę na Arszenik…, ta – z niesmakiem i raczej słabo maskowaną litością – zapytała: „ale po co?”. Pewnie myślała, że opowiastki o truciźnie rozpuszczanej w porzeczkowym winie to nie jest coś, czemu powinni się przysłuchiwać poważni ludzie teatru. Scena winna przecież pozwalać na kontakt ze światami alternatywnymi, na oczyszczenie, na rozrachunek z postpamięcią i ucieleśnienie nieświadomego. A w cyrku u Babickiego nie można nawet z własnym istnieniem się porozumieć, ponieważ zagłusza je rechot niemiłosierny. Lecz śmiech to nie tyle rubaszny, co uroczy i kokieteryjny. Spektakl, który widziałam, uśmiecha się do ludzi, ale tego nie można wyczytać z programu. Szczerzy się bez pretensji do bycia czymkolwiek więcej niż uśmiechem właśnie. Być może jestem widzem nadto kochliwym i nie dość ponurym, ale teatr istnieje (i zawsze istniał!) przecież również po to, by bawić, wabić i uwodzić. A publiczność i krytyka są też po to, żeby w zachwycie krzyczeć na przykład: „ANNA POLONY!”.
Alicja Müller, Teatralia Kraków
Internetowy Magazyn „Teatralia”, numer 96/2014
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
Joseph Kesselring
Arszenik i stare koronki
reżyseria: Krzysztof Babicki
asystent reżysera: Sławomir Rokita
scenografia: Marek Braun
kostiumy: Sławomir Smolorz
choreografia: Jacek Tomasik
obsada: Anna Polony, Urszula Popiel, Maciej Jackowski, Krzysztof Jędrysek, Tomasz Wysocki, Tadeusz Zięba, Feliks Szajnert, Wojciech Skibiński, Natalia Strzelecka, Jerzy Światłoń, Tomasz Augustynowicz, Grzegorz Łukawski, Rafał Sadowski
premiera: 22 marca 2014
fot. archiwum teatru
Alicja Müller, rocznik 1991, studentka filologii polskiej, z „Teatraliami” związana od 2010 roku. Miłośniczka absurdu i dadaistów.