Groteska to za mało (Chory z urojenia)
Po wielu miesiącach odwoływania kolejnych spektakli repertuarowych i zrywania prób do nowych produkcji na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu odbyła się premiera Chorego z urojenia w reżyserii Janusza Wiśniewskiego. Spośród wszystkich, mniejszych lub większych, przewinień i występków przeciwko teatrowi, jakich dopuścili się twórcy przedstawienia, trudno wybrać to najbardziej dotkliwe czy rażące. Większość z nich sprowadza się jednak do jednego grzechu – traktowania widza jak idioty. Dlaczego to takie oburzające? Bo widzowie Teatru Polskiego na takie traktowanie z pewnością sobie nie zasłużyli.
Janusz Wiśniewski swoją inscenizacją dramatu Moliera przeniósł nas do świata, w którym rządzi groteska, a teatr kroczy dumnie pod rękę z kabaretem, ślizgając się co rusz na skórce od banana. Skórka od banana jest w tym miejscu metaforą, ale żarty z pierdzenia niestety – czego bardzo żałuję – są autentycznym elementem spektaklu. W taki oto sposób rozładowywane jest na scenie napięcie i wszechobecny patos, na który w jego lwiej części pracują aktorzy, nie dając widzom ani momentu wytchnienia od swych przerysowanych ról. Zagrywają się do oporu, tworząc postaci zupełnie nieautentyczne i nie pozwalają choć na chwilę uwierzyć w kreowaną na scenie narrację. Zespół aktorski zgromadzony przez Wiśniewskiego dramatyzuje tak zawzięcie, że w śmieszności dogania amatorskie popisy obsady niejednego paradokumentalnego serialu. Reżyser przed premierą przyznał, że podczas prób skupił się na tym, by pozbyć się wszystkiego, czym skażeni są aktorzy przychodzący do niego po poprzednich spektaklach – wierzę, że tak właśnie było, bo wielokrotnie widywałam Paulinę Chapko grającą u Jana Klaty i muszę przyznać, że ewidentnie coś zostało wyplenione. To coś było jednak najwidoczniej potrzebne, by móc uwierzyć aktorce w to, co mówi i robi.
Trudno jednoznacznie ocenić, co w większym stopniu decyduje o klęsce spektaklu. Pierwszą z możliwości jest to, że bardziej szkodzą spektaklowi te momenty, gdy patos ogarnia artystów bez reszty, a cała inscenizacja wydaje się pozbawiona refleksji lub namysłu nad tym, co chciałoby się widzom przekazać. Można jednak stanąć na stanowisku, że widowisko więcej traci na epizodach, w których usiłuje się narastające napięcie rozładowywać lub znienacka zaskakiwać widza artystycznymi wizjami. Po kilku minutach taki poziom hurra-poważnego obcowania z dramatem, jaki zaproponował Wiśniewski, staje się niestrawny, nużący i… podwójnie groteskowy. Śmieszno-straszny jest już bowiem sam tekst dramatu, a nie tylko forma jego inscenizowania. Ta z kolei przeistacza się w swoistą farsę, gdy prezentowane są gagi pokroju muchy wpadającej w spodnie bohatera i zmuszającej biedaka do pseudotanecznych ruchów – tak jakby mało nieszczęść go spotkało, gdy twórcy zdecydowali się podkreślić jego głupkowate usposobienie, przytwierdzając mu do głowy ośle uszy (w roli Tomasza Lestibudua wystąpił Jakub Giel). Taki sam zarzut – nieumiejętności balansowania pomiędzy absolutnym patosem a żenującym komizmem – kieruję pod adresem choreografa i charakteryzatorki.
Sporą część godzinnego spektaklu zajmuje bohaterom przechadzanie się bez celu po scenie – prezentowane są wówczas różne karykaturalne sposoby poruszania się każdego z nich, co daje efekt plejady osobliwości, i co jest interesującym zabiegiem do drugiej lub trzeciej powtórki – wszystkie dalsze są zbędne, nudne i świadczą o braku pomysłów na kontynuowanie widowiska. Czekanie podczas tych przechadzek umila muzyka Jerzego Satanowskiego, która wkomponowana została w spektakl w sposób dość musicalowy – jest jej dużo, jest głośna, przycisza się ją w momencie, gdy któraś z postaci zabiera głos. To intrygująca wizja roli muzyki w teatrze dramatycznym. Warstwa muzyczna widowiska została bowiem sprowadzona do prostej funkcji pewnego porządkowania wydarzeń rozgrywających się na scenie.
Wreszcie grzech najpoważniejszy, za który domagać można by się od twórców zadośćuczynienia – widzowie przybywający na Chorego z urojenia zostali potraktowani z wyższością, a ich inteligencja poddana w wątpliwość. Jak inaczej interpretować wręcz łopatologiczny sposób wprowadzania na scenę kolejnych postaci dramatu czy grę aktorów, która nie pozostawia złudzeń co do tego, że wydarzenia oglądane w teatrze to zaledwie udawanie rzeczywistości? A przede wszystkim nie mogę oprzeć się wrażeniu, że reżyser poprzez swój spektakl nie chciał powiedzieć widzom kompletnie nic. Zgodnie z informacjami zamieszczonymi na stronie teatru „siedemnastowieczna satyra na hipochondryka i wykorzystujących go lekarzy posłużyła Wiśniewskiemu do ukazania lęku człowieka przed śmiercią”. Według mnie spożytkowana została jedynie do stworzenia przedstawienia bezpiecznie nijakiego i niewchodzącego z niczym oraz nikim w żadną polemikę. Można zaryzykować stwierdzenie, że w porównaniu z wrocławskim Chorym z urojenia jakiekolwiek czytanie dramatu – choćby miało być pozbawione niemal całkowicie inscenizacyjnych konceptów – niesie ze sobą zdecydowanie więcej problematyzowania tekstu i znacznie bardziej koresponduje z rzeczywistością. Zdaję sobie sprawę z tego, że wątpliwości co do jakości scenografii, kostiumów lub poczucia humoru twórców mogą być kwestią dyskutowaną na poziomie gustów i preferencji. Jednak na zupełnie inny pułap debaty o kulturze przenosi nas sceniczna propozycja Wiśniewskiego w zakresie celowości zabierania się za tekst dramatu i wystawiania go na scenie. Sięganie po dramatyczne kanony tylko z powodu ich niekwestionowanej wartości jako dzieła literackiego i realizowanie ich w formie bezrefleksyjnej inscenizacji jest tworzeniem sztuki w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości. To z kolei zaprzecza wszystkim tym funkcjom, jakie może pełnić dzieło artystyczne, poczynając od krytycznego spojrzenia na najróżniejsze aspekty życia, kończąc na pobudzaniu odbiorcy do myślenia.
Katarzyna Mikołajewska, Teatralia Wrocław Internetowy Magazyn „Teatralia”, numer 196/2017
Teatr Polski we Wrocławiu
Chory z urojenia
Le Malade imaginaire (słowami: Molière’a, Achmatowej, Audena, Strindberga, Eliota, Rilkego, Dickinson, Frosta, Księgi Hioba)
inscenizacja: Janusz Wiśniewski
muzyka: Jerzy Satanowski
choreografia: Emil Wesołowski
charakteryzacja: Dorota Sabak
obsada: Krzysztof Franieczek, Monika Bolly, Paulina Chapko, Jadwiga Skupnik, Dominika Figurska, Agata Skowrońska, Stanisław Melski, Sebastian Ryś, Błażej Michalski, Bogusław Danielewski, Ewa Kamas, Michał Białecki, Jakub Giel, Dariusz Bereski, Jakub Grębski, Marek Korzeniowski, Marian Czerski, Agnieszka Binek, Natalia Bartnik, Helena Pisarzewska, Igor Mizgała, Ernest Lisowski, Antoni Frańczak
premiera: 16 marca 2017
fot. Wiktoria Matyja
Katarzyna Mikołajewska – rocznik 89. Absolwentka kulturoznawstwa ze specjalnością krytyka artystyczna. W „Teatraliach” od 2010 roku. Recenzuje spektakle także dla „artPapieru”, „Czasu Kultury” i redaguje dział Teatr w „2Miesięczniku. Piśmie ludzi przełomowych”. Kiedy nie przesiaduje we wrocławskich teatrach, lubi uprawiać turystykę teatralną, choć żałuje, że wciąż ma na to zbyt mało czasu.
Comments are closed, but trackbacks and pingbacks are open.