Hamburgerów i krucjat! (Golgota Picnic)

Hamburgerów i krucjat! (Golgota Picnic)

Mówi się, że lotniska i dworce kolejowe widziały więcej szczerych pocałunków niż kościelne ołtarze. Chociaż to tylko mądrość „wielkomiejska” i syzyfowym trudem byłoby spieranie się o jej (nie)słuszność, jest w tym zestawieniu coś szalenie niepokojącego. Mając bowiem na uwadze incydenty, by nie powiedzieć „zadymy i burdy”, towarzyszące akcji Piknik Golgota – zrób to sam!, chciałoby się je rozwinąć i dodać (w geście już pewnie nieomal terrorystycznym): „a teatry więcej bluźnierców niż ulice i place, na których niegdyś publicznie karano tych, co dopuścili się profanacji i bezeceństw”.

David Freedberg w książce Wizerunki w działaniu opisuje sprawczą moc boga/bożka/ducha, który gdy przedstawiony, staje się niejako ponownie istniejący (obecność wypiera reprezentację). Badacz jednak prędko zmierza ku temu, by zasugerować, że działa nie tyle bóstwo, ile jego konkretny wizerunek (chociaż, oczywiście, konieczna jest fuzja obrazu i pierwowzoru) – żaden bóg nie może być bowiem naprawdę (cieleśnie albo – jak kto woli – namacalnie) obecny w materialnym wyobrażeniu. Mimo niemożności zobaczenia „niesamowitego” jako takiego, działaniu wizerunków przypisuje się skuteczność, która wynika z tendencji do scalania przedstawianego z przedstawieniem. Właśnie dlatego pierwsze antropomorficzne posągi krępowano łańcuchami lub okaleczano. Nikt nie chciał, by uciekały z miast, które winny były chronić.

Jak pokazały wydarzenia z końca czerwca, wiara w sprawczość wizerunków nie osłabła (niemniej wyraźnie brakuje jej pierwotnej, bezpowrotnie utraconej cudowności). Samo pragnienie kultu świętych obrazów i potrzeba poszukiwania sojuszników pośród wielkich (nie)obecnych nie należałyby do klasy dążeń o charakterze destrukcyjnym, gdyby nie towarzyszące im kneblowanie już nie przedstawień, lecz ludzi; obezwładnianie nie marmurowych skrzydeł, ale uniwersalnych wartości. I tak ci, którzy przed teatrami tworzyli „żywe mury”, jednocześnie okaleczali wolność. Ikony chrześcijaństwa stały się niebezpiecznymi narzędziami używanymi przeciwko największym z humanistycznych ideałów.

Jezus z Golgota Picnic to Jezus, który dobrze wiedział, co stanie się z jego wizerunkiem. „Przez wieki był przywódcą i bohaterem ikonografii terroru na diabelskich obrazach”, a rozpowszechnianie tychże miał za propagandę perwersji. Jeśli zestawić ucieleśnione przez protestujący tłum postępujące szaleństwo narodu wybranego z tym, o czym mowa w tekście Rodrigo Garcíi, zobaczy się, jak słuszne okazały się diagnozy argentyńskiego reżysera, i jak pięknie rzeczywistość może zostać włączona w fikcję; jak „tu i teraz” stapia się z surrealistyczną narracją potępionego brutalisty. I nie ma w tym, niestety, ani cienia metafory.

Golgota – tradycyjnie „góra czaszek”, w spektaklu – góra hamburgerów. Ta pierwsza miała w sobie coś ze szlachetnego dostojeństwa, druga przypomina śmietnik. Wysypisko bułek i gnijącego mięsa. Nieustanne, niespieszne przeżuwanie, miętolenie i rozgniatanie fast foodów wydaje się czynnością zarówno symbolizującą, jak i określającą współczesnego człowieka. Ludzie jako hamburgery. Ludzie ulepieni z resztek świata. Nie jedzą, lecz żrą – w imię głodu, którego doświadczyli ich poprzednicy. Reżyser żarcio-obsesję komentuje, komponując abiektualne obrazy – hiperboliczne wizje niemożliwego do przyswojenia nadmiaru. Podobnie jak tłuste buły, więcej niż o nowych (wypaczonych) rytuałach żywienia, mówią one o tych, którym dobrze zrobiłoby roztrzaskanie się o asfalt. Od lat uczymy się metod zabijania i niszczenia. Upadek to work in progress. Będzie trwał, póki nie okaże się, że nie ma już w nas nic, co mogłoby spłonąć. Tymczasem wrzenie i bulgotanie nie ustaje. Na drodze hamburgerowej minąć trzeba, jak się wydaje, więcej niż czternaście stacji. Szczęśliwie istnieją odtwarzacze MP3. Ani Schuberta, ani Mozarta nie zagłuszy skowyt coraz to nowszych męczenników (widać, że García nie słyszał wcześniej Czarnej Madonny w wykonaniu polskich wojowników świętości). Niemniej to właśnie sztuka (obok filozofii oraz niewystarczalności i nieadekwatności języka w stosunku do świata) – wszystko, co w niej piękne i wzniosłe, ale też piekielne i groteskowe – najbardziej rozczarowała szepcących swoje wiersze bohaterów Golgota Picnic. Tekst monodramu jest bowiem wnikliwym, często pretensjonalnym traktatem o tym, jak malarstwo minęło i nadal mija się z rzeczywistością.

Jezus Garcíi to Bóg niejako zwrócony światu, odczarowany. Reżyser nie tyle podważa jego świętość, ile pokazuje, jak bardzo boskość przeszkodziła mu w byciu człowiekiem. Chrystus samotny i Chrystus leniwy. Chrystus niczym lotnik z poematu Apollinaire’a. I w końcu – Chrystus, który nareszcie jest blisko ludzi. Nie żeby Argentyńczyk uczył go rozmawiać z chłopakami o piłce, rozkoszować się lodami czekoladowymi albo omijać ostatni autobus. Chodzi raczej o to, że skopani i wypruci czy – by powrócić do hamburgerów – „przemieleni” nieszczęśliwcy umierają obok niego, na Golgocie. García, mimo że pokazuje najbardziej świńskie i zrozpaczone z ludzkich twarzy, próbuje przywrócić swoim bohaterom choćby ochłapy godności. Nie pozwala im umierać w ciemnych zaułkach (nawet jeśli żyli pieskim życiem).

Wbrew pozorom, a przede wszystkim – wbrew opiniom najgłośniej wrzeszczących przeciwników spektaklu, to nie krzyż, ale fortepian jest najdotkliwiej ogołoconym i zbrukanym z symboli. Reżyser dobitnie dekonstruuje co prawda Chrystusowy mit. Pokazuje pęknięcia Dobrej Nowiny, czyniąc z rozbitych, często doprowadzonych do granic absurdu fragmentów, komentarz do krwawej, a zarazem głupawej (kultura masowa) historii świata. Ale w jego ujęciu to ideały klasycyzmu doprowadziły ludzkość do skamienienia serc. Nagi, niezbyt atrakcyjny pianista (Marino Formenti) wypełnia sobą drugą część spektaklu. Ciągnący się w nieskończoność koncert (Siedem ostatnich słów Zbawiciela na Krzyżu autorstwa Josepha Haydna) zmierza do muzycznego przedstawienia trzęsienia ziemi, które miało nastąpić po śmierci Jezusa. Opowieść zostanie uzupełniona projekcją-zapisem skoku Mesjasza-lotnika odlatującego gdzieś w pozaludzką nieskończoność, ale niewykluczone, że po prostu upadającego. Niewielu widzów dotrwa do tego momentu. Zza fortepianu zdaje się wyglądać García – wielki ironista, który między nutami bezlitośnie chichocze z przekąsem: „wytrzymaliście wszystko. Widoki cierpienia i wulgarnych, diabelskich orgii. Gapiliście się na umorusane, zbrukane, nagie ciała i wysłuchaliście głosów, które obróciły waszą ludzką opowieść w mięsną miazgę. A nie możecie znieść geniusza. Nie umiecie obcować z arcydziełem. Wybieracie krwawe hamburgery”. Reżyser nie uderza bowiem w konkretną grupę. Dla niego człowiek jest przede wszystkim człowiekiem. Golgota Picnic to zarazem cios i krzyk. Uniwersalna, pełna wściekłości zła nowina, którą na przemian przeplatają odważne i odrażające obrazy piekła, którego nie trzeba sobie wyobrażać i piękna, które czasem można sobie przypomnieć.

***

W ostatnich minutach Kabaretu Warszawskiego wyłaniający się z mroku Jacek Poniedziałek, jako gospodarz nowojorskiego seksklubu, pyta: „Czy jest w tym mieście jakiś dobry teatr? Czy w ogóle w tym mieście da się jeszcze żyć?”. Pytania te wydały mi się nad wyraz aktualne, gdy przedzierałam się przez rozmodlony, acz wyjątkowo energiczny tłum. Kraków, za sprawą Starego Teatru i Teatru Nowego, pokazał, że można. Artyści zaangażowani w projekt Piknik Golgota – zrób to sam!, ale i widzowie, którym udało się przejść przez różańcowy tor czasem ekstremalnych przeszkód, dali piękne świadectwo wolności i szacunku – dla sztuki i dla człowieka. To ci, którzy wiedzą, „co robić z morzem i miłością”.

Alicja Müller, Teatralia Kraków
Internetowy Magazyn „Teatralia”, nr 108/2014

Golgota Picnic
reżyseria: Rodrigo Garcia
fot. David Ruano

Alicja Müller, rocznik 1991, studentka filologii polskiej, z „Teatraliami” związana od 2010 roku. Miłośniczka absurdu i dadaistów.