Ile jest sztuki w sztuce? (Wycinka Holzfällen)
Wycinkę, powieść autorstwa Thomasa Bernharda, przez pewien czas obowiązywał w Austrii zakaz sprzedaży. Fabuła, bez pardonu uderzająca w wiedeńskie środowisko artystyczne, nie spodobała się szczególne kompozytorowi Gerardowi Lampersbergowi, który w głównym bohaterze dopatrzył się swojego alter ego. Krystian Lupa po dzieła Bernharda sięgał dotąd trzykrotnie – tym razem, inscenizując je na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu, prowokuje do refleksji na temat kondycji teatru i jego miejsca w świadomości odbiorcy.
Pierwsza część Wycinki kipi nerwową atmosferą. Artyści, zgromadzeni w domu Auersbergerów, spędzają wieczór na rozmowach i wspominaniu tragicznie zmarłej Joany, oczekując na ostatniego, nieco spóźnionego, gościa. Neurotyczni bohaterowie, kiedyś buntownicze osobowości stanowiące kwiat artystycznego środowiska, dziś pozostają daleko od tamtej, pełnej waleczności, postawy wobec prawdziwej sztuki. Na salonowych kanapach, oddzieleni od publiki szybą, siedzą przedstawiciele bohemy. Malarze, pisarze, poeci, kompozytorzy. Starsi i młodzi. Ci pierwsi już dawno porzucili młodzieńczy artystyczny bunt – znajdują się w miejscu, w którym w walce najwyższego dobra sztuki ze skostniałą władzą, pozostaje im, co najwyżej, służalczy kompromis. Większość reprezentantów starszego pokolenia oddała się więc komercyjnej karierze i pieniądzom, dochodząc do etapu życia, który zmusił ich do porzucenia dotychczasowego nonkonformizmu. Młodzieńcze, pełne idealizmu nadzieje ulatniały się gdzieś w wyniku dojrzewania i konfrontacji z codziennością. Jedynie dwójka młodych artystów, również obecna na kolacji (Michał Opaliński i Adam Szczyszczaj) pozostaje wciąż w oparach marzeń o wyidealizowanym świecie, w którym sztuka ma zawsze priorytetowe znaczenie. Są jednak raczej pozorantami, dalekimi od natchnionych twórców z własnym, rzeczowym programem artystycznym. Chcieliby coś manifestować, ale nie do końca wiedzą, co i jak należy mówić, żeby miało to sens i zostało wysłuchane. Starsi, jak się zdaje, sensowności swoich wypowiedzi nie uważają wcale za priorytet. Ich jałowe pogawędki, z których niewiele wynika, przeplatają się z komentarzami Piotra Skiby – scenicznego uosobienia samego Bernharda– siedzącego z boku sceny i obserwującego wydarzenia z zewnątrz. Skiba z przekąsem odnosi się do godnych pożałowania przeintelektualizowanych, w istocie pustych rozmów, przenosząc tym samym na scenę cały proces myślenia, jaki Bernhard przedłożył w swojej Wycince, i jakim zdaje się kierować Lupa.
Z ich rozmów nie usłyszymy wszystkiego, bo w tym polilogu, opartym na szeptach, niedopowiedzeniach, urywanych sylabach, gubią się niektóre słowa. Całość tworzy atmosferę znudzenia, rezygnacji, wzajemnej arogancji. W hermetycznym środowisku, w którym przygasa już niegdyś silnie świecące światło bohemy, nietrudno o konflikt. Każdy z artystów próbuje więc ogrzać się w blasku samobójczyni Joany, która jako nieobecna nie ma prawa głosu. Dlatego bohaterowie z łatwością przypiszą jej rolę wielkiej przegranej, która za życia ani wielką artystką, ani właściwie interesującą osobowością – rzekomo nie była. W przeciwieństwie do nich samych, a właściwie ich wyobrażeń.
I tak apatyczna Jeannie Ewy Skibińskiej skupia się na roszczeniu sobie praw do bycia znacznie lepszą od Virginii Woolf pisarką, Wojciech Ziemiański jako niespełniony kompozytor krytykuje bezapelacyjnie wszystko wokół, natomiast Rasiakówna jako egzaltowana pani domu krząta się w kółko po mieszkaniu, każdego kolejnego gościa przyjmując w innej sukni, ale tymi samymi słowami –„proszę powiesić płaszcz” i „czekamy jeszcze na aktora Teatru Narodowego”.
To oczekiwanie na wielkiego aktora, który, z racji ważnej roli w Teatrze Narodowym, zjawi się dopiero po północy, urasta do rangi oczekiwania na Mesjasza, kogoś kto ożywi to towarzyskie fiasko, zmierzające niechybnie w kierunku stypy. To, że oczekuje się aktora Teatru Narodowego, podkreślane jest kilkakrotnie, z przesadnym, nachalnym wręcz zaznaczeniem, że to właśnie o Narodowy, nie żaden inny teatr, chodzi. Tak jakby z racji tytułu teatrowi przypisywano ogromną misję, a tutaj właściwie – blichtr i poziom. Pani Auersberger nie poda kolacji, dopóki odtwórca głównej roli w Dzikiej kaczce nie zjawi się przy stole, bo jego obecność świadczyć ma o jej zażyłości z ludźmi z wysokich kręgów.
Reżyser transferuje z pokazanego w powieści austriackiego świata, całą jego uniwersalność, swobodnie odnosząc ją do polskiego środowiska teatralnego. Znać tu nawiązania do konfliktu Krzysztofa Mieszkowskiego z lokalnymi władzami (na projekcjach wideo, będących osobnymi komentarzami i dopowiedzeniami do tego, co dzieje się na scenie, Mieszkowski jest księdzem stojącym na czele żałobnego orszaku) czy aferę Jana Klaty tuż po objęciu przez niego dyrektury Teatru Starego i kontrowersjach związanych z inscenizacją Do Damaszku. Ale padają też ważne pytania – o jakość teatru, o to, co jest jego miarą – nazwa, dyrektor, aktorzy, wystawiane sztuki czy reakcje publiczności?
Symbolem szczerego artyzmu, bezkompromisowego i przede wszystkim takiego, który nie oczekuje poklasku, okazuje się Aktor Teatru Narodowego (znakomity Jan Frycz), który swoim monologiem zamyka usta klekoczącym bez namysłu artystom – to dzieje się w drugim akcie spektaklu. Wtedy to z salonu państwa Auersbergerów przenosimy się – za sprawą mobilnej, wielowymiarowej scenografii (również autorstwa Lupy) – do ich jadalni, urządzonej tak, by ewokować ostatnią wieczerzę – do takiej bowiem rangi urasta spotkanie z wielkim aktorem.
Wspominając tak sprawnie pomyślaną scenografię, którą Lupa stworzył z precyzją, detal po detalu, nie sposób pominąć jego konsekwencji w budowaniu realizmu świata przedstawionego – mowa tu o butach Piotra Skiby – aktor ma na stopach obuwie niegdyś należące do Bernharda, przysłane do Teatru Polskiego prosto z Wiednia.
Jest zresztą całe mnóstwo podobnych odniesień do rzeczywistości, którymi reżyser zatacza krąg między tym, co teatralne, a tym, co prawdziwe i tym, co polskie, a tym, co austriackie. Uderza wielość nawiązań do aktualnych wydarzeń, sama powieść, w której bohaterowie mają swoje faktyczne pierwowzory wśród austriackich artystów, czy też fakt, że Aktora Teatru Narodowego gra… aktor Teatru Narodowego. Lupa stworzył spektakl, który aż skrzy się od prowokacji do podjęcia refleksji na temat tego, co dzieje się od kilku sezonów w polskich teatrach. Jaka faktycznie jest ich misja i jak widzowie oraz sami aktorzy odnajdują się w lokalnych konfliktach na linii władza artyści. Udało się stworzyć niezwykle przejmujące, głębokie przedstawienie, dla którego legendarny lupowski czas trwania przestaje być problemem (jak sądzę, również dla niewprawionych odbiorców), bo to niezwykle mądrze wykorzystane pięć godzin. Poruszające i pozostawiające widzów z otwartymi pytaniami, na które mogą poszukać odpowiedzi. To również duże wyzwanie dla aktorów, bo w końcu szydzą z siebie samych – i robią to doskonale. Cały zespół buduje sceniczne kreacje tak konsekwentnie i przekonująco, jak tylko potrafią najlepsi artyści pod okiem Krystiana Lupy. Ale szydzą również z nas. Z tego, jacy chcemy być światowi, poważani w towarzystwie, ponadprzeciętni – w efekcie stając się bezbarwnym tłumem, oglądającym przedstawienie z pierwszych rzędów, ale jednak odbijającym się w scenicznej szybie, która jest tylko pozorną czwartą ścianą.
Karolina Obszyńska, Teatralia Wrocław
Internetowy Magazyn „Teatralia”, numer 116/2014
Teatr Polski we Wrocławiu
Thomas Bernhard
Wycinka Holzfällen
na podstawie przekładu Moniki Muskały
adaptacja, reżyseria, scenografia i reżyseria światła: Krystian Lupa
apokryfy: Krystian Lupa i improwizacje aktorskie; cytaty z dzieł Jeannie Ebner i Friederike Mayröcker; myśli Joany w Sebastiansplatz Verena Lercher
kostiumy: Piotr Skiba
oprawa muzyczna: Bogumił Misala
wideo: Karol Rakowski i Łukasz Twarkowski
obsada: Andrzej Szeremeta, Piotr Skiba, Jan Frycz, Krzesisława Dubielówna, Halina
Rasiakówna, Wojciech Ziemiański, Anna Ilczuk, Ewa Skibińska, Adam Szczyszczaj, Bożena Baranowska, Marta Zięba, Michał Opaliński, Marcin Pempuś
premiera: 23 października 2014
fot. Magda Hueckel