Kiedy w trakcie pożarów szalejących w lasach Amazonii Jair Bolsonaro, prawicowy prezydent Brazylii, publicznie odmówił przyjęcia pomocy finansowej od członków grupy G7 – skądinąd skandalicznie niskiej (20 milionów dolarów) – zewsząd podniosły się głosy oburzonych komentatorów politycznych, nie mogących pojąć, jak w obliczu katastrofy ekologicznej można kierować się osobistymi pobudkami. Symboliczny gest pychy ze strony Bolsonaro stanowił bowiem część większej potyczki między nim a Emmanuelem Macronem, rozgrywanej za pośrednictwem telewizyjnych wywiadów oraz mediów społecznościowych. Francuski prezydent publicznie potępił prezydenta Brazylii za brak stanowczych działań w sprawie pożarów, na co Bolsonaro błyskawicznie odpowiedział prześmiewczymi uwagami na temat żony Macrona. Trwająca kilka dni wymiana nieprzyjemnych uwag między głowami państw przypominała raczej pyskówkę między rozjuszonymi nastolatkami niż dyskusję zgodną z protokołem dyplomatycznym. Tym samym obnażyła ona naiwność tych, którzy żywili nadzieję, że w obliczu realnego zagrożenia członkowie różnych plemion będą skłonni do racjonalnej debaty i konstruktywnego działania.
Warto pochylić się nad tym – pozornie tylko – nieznaczącym skandalem dyplomatycznym, ponieważ pokazuje on klęskę racjonalnego dyskursu w obliczu katastrof. Chociaż nie sposób odmówić racji dziennikarkom, aktywistkom i polityczkom, które starają się przemówić do rozsądku opinii publicznej, sięgając po naukowe argumenty oraz jasno wskazując podmioty odpowiedzialne za katastrofę klimatyczną, to warto też odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ich racjonalne postępowanie i argumentacja nie okazują się wcale tak skuteczne, jak sugerowałyby moc ich oraz powaga sytuacji. Nie chodzi w tym momencie o wskazywanie palcami winnych tego stanu rzeczy, czyli choćby dziennikarzy trzymających się kurczowo koncepcji informowania opinii publicznej o skandalach, które mają zszokować odbiorcę, nie zagrażając przy okazji integralności jego światopoglądu. Problem zdaje się leżeć głębiej, a mianowicie w przekonaniu, że o tak wielkiej skali można zaradzić, jeśli zrozumiemy zagrożenie i podejmiemy wobec niego racjonalne kroki. Niestety, ta wiara w potęgę racjonalnego myślenia zasadza się na niezrozumieniu specyfiki katastrofy, której przyszło nam doświadczyć, oraz antropocentrycznym założeniu, że człowiek może piastować stanowisko Najwyższego Regulatora planety.
Zacznijmy od tej drugiej kwestii, to znaczy koncepcji Racjonalnego Człowieka, zajmującego jednocześnie miejsce w centrum planetarnego ekosystemu – jako uczestnik i „ofiara” katastrofy – oraz poza jego granicami – jako bezstronny obserwator. Te dwie perspektywy nieustannie mieszają się w wypowiedziach na temat globalnego ocieplenia. I trudno się temu dziwić. Niezależnie od tego, z jakiej pozycji się wypowiadamy – aktywisty, polityka, czy naukowca – niełatwo zdobyć się na zupełną bezstronność wobec nadchodzącego kataklizmu, który zagraża przetrwaniu całego gatunku. By uzyskać tę informację, należy w pierwszej kolejności zdać się na procedury naukowe, służące nie tylko otrzymywaniu możliwie najdokładniejszych danych, ale także ograniczaniu wpływu indywidualnych oczekiwań i uprzedzeń wobec wyników badań. Innymi słowy, by móc ustanawiać fakty naukowe, należy wyzbyć się stronniczości, a zatem zrezygnować z partykularnego interesu, jakim jest w tym wypadku przetrwanie gatunku, przeprowadzającego badania. Z tej zasadniczej niezgodności perspektyw bierze się problem w komunikacji z szerszym gronem odbiorców: jak pogodzić „faktyczność” globalnego ocieplenia z polityczną sprawczością człowieka, który miałby mu zaradzić? Sprzeczności tej niestety nie da się rozstrzygnąć, dopóki nie uznamy, że wiedza naukowa ma status probabilistyczny, a nie prawdziwościowy. Służy ona bowiem przewidywaniu przyszłości na podstawie dostrzeżonych prawidłowości (na przykład zachowania planety na orbicie), a nie samemu opisowi stanów rzeczy. Ponadto jak pogodzić wizję człowieka pełniącego funkcje regulacyjne wobec ziemskiego środowiska z głęboko zakorzenionym w tradycjach monoteistycznych założeniem, że rolę tę pełni już istota wyższa? Jest to jedna z tych trudnych do urzeczywistnienia sytuacji, w których chcielibyśmy zjeść ciastko (wierzyć nauce) i zachować je na później (wierzyć religii).
Wezwanie Donny Haraway by uczynić ekologię – rozumianą jako myślenie o środowisku i wielostronnych relacjach między jego składnikami – fundamentem nowej epistemologii, wyrasta ze współczesnego dyskursu naukowego, choć wyrzeka się jego „bezstronności”. Dowartościowując znaczenie międzygatunkowych relacji symbiotycznych, w oparciu o biologię ewolucyjną, Haraway pomija ustalenia, wskazujące na istnienie podstawowych ograniczeń dla tego typu współzależności.
Problem ten powraca nawet w przypadku akademickich projektów filozoficznych, dystansujących się wobec głównego nurtu w ekologii i wzywających do radykalnego odcięcia się od dziedzictwa antropocentrycznej kultury. Na przykład wezwanie Donny Haraway by uczynić ekologię – rozumianą jako myślenie o środowisku i wielostronnych relacjach między jego składnikami – fundamentem nowej epistemologii, wyrasta ze współczesnego dyskursu naukowego, choć wyrzeka się jego „bezstronności”. Dowartościowując znaczenie międzygatunkowych relacji symbiotycznych, w oparciu o biologię ewolucyjną, Haraway pomija ustalenia, wskazujące na istnienie podstawowych ograniczeń dla tego typu współzależności. Jednym z takich przemilczeń, kluczowych dla jej argumentacji, jest zasada Gausego, stanowiąca o tym, że jeżeli dwa gatunki lub populacje zajmują tę samą niszę ekologiczną, to ten, któremu udało się zdobyć przewagę, będzie stopniowo wypierał drugi1. Haraway nie zależy rzecz jasna na naukowej obiektywności, ale konstruowany przez nią obraz symbiogenezy zupełnie pomija tak fundamentalne problemy jak konkurencja i walka o zasoby. W tym sensie myśl Haraway stanowi lustrzane odbicie XIX-wiecznej teorii Herberta Spencera, który, roszcząc sobie pretensje do naukowego obiektywizmu, redukował złożoność ewolucji do prostej walki o przetrwanie, by w ten sposób uzasadniać swoje konserwatywne poglądy na społeczeństwo. Rzecz nie w tym, by podejmować się w tym momencie pośrodkowania czy korygowania tych stanowisk, co, mówiąc szczerze, byłoby wielce niesprawiedliwe wobec Haraway. Warto jednak zwrócić uwagę na zasadniczy kłopot, wynikający z próby pożenienia polityki lub filozofii (które – poszukując sensu i znaczenia – nieuchronnie wyrażają interesy konkretnej wspólnoty) z dyskursem naukowym, dążącym z zasady do wyparcia tychże interesów (i uprzedzeń) z rozumowania w imię obiektywności.
Na tym właśnie polega polityczna bezużyteczność i nieskuteczność nauki, która wytwarzając miliony twierdzeń o wszechświecie – w szczególności o jego uporczywym trwaniu przed pojawieniem się homo sapiens na Ziemi – stopniowo znosi możliwość stanowienia stricte ludzkiego sensu i znaczenia. Ray Brassier w książce Nihil Unbound: Enlightenment and Extinction, poświęconej naukowemu nihilizmowi,obrazuje to następująco:
Nauki przyrodnicze produkują twierdzenia o preludzkim świecie. Na przykład, wszechświat ma około 13,7 miliarda lat; Ziemia ukształtowała się około 4,5 miliarda lat temu; życie na Ziemi rozwinęło się około 3,5 miliarda lat temu (…). Przy okazji generuje również coraz więcej twierdzeń o postludzkim świecie. Na przykład, Droga Mleczna zderzy się z galaktyką Andromedy za 3 miliardy lat; Ziemia zostanie spalona przez Słońce za 4 miliardy lat; wszystkie gwiazdy we wszechświecie przestaną świecić za 100 trylionów lat; i wreszcie, za 1010120 10120 lat cała materia w kosmosie rozpadnie się na niezwiązane cząstki elementarne.
Jeżeli nauka diagnozuje przygodność życia na Ziemi oraz prognozuje nieuchronność wymarcia gatunku ludzkiego, to trudno oczekiwać, by była metafizycznym oparciem dla jakiegokolwiek projektu filozoficznego (lub politycznego).
Obserwacja ta prowadzi Brassiera do konkluzji, że oświeceniowy dyskurs naukowy zmierza nieuchronnie do zanegowania antropocentryzmu. W przeciwieństwie do większości myślicieli i myślicielek posthumanistycznych nie wierzy on jednak wcale w możliwość zbudowania afirmatywnej narracji na podstawie nauki, gdyż ta prowadzi prosto w odmęty nihilizmu. Jeżeli bowiem nauka diagnozuje przygodność życia na Ziemi oraz prognozuje nieuchronność wymarcia gatunku ludzkiego, to trudno oczekiwać, by była metafizycznym oparciem dla jakiegokolwiek projektu filozoficznego (lub politycznego). Oczywiście nie wyklucza to możliwości selektywnego korzystania z twierdzeń naukowych w celu podparcia takiej lub innej opowieści, określającej sens i znaczenie ludzkiej egzystencji na Ziemi, ale równie dobrze mogą one afirmować bioróżnorodność, jak i selekcję naturalną. Logika konsensusu naukowego i politycznego są więc nie do pogodzenia, ponieważ dyskurs naukowy wcale nie wymaga ustanowienia sensu dla danego odkrycia. Liczy się jedynie to, czy dana teoria pozwala na dokonywanie precyzyjnych przewidywań.
Ten teoretyczny problem znajduje odzwierciedlenie w praktycznej komplikacji. Aby skutecznie przeciwdziałać globalnemu ociepleniu, nie można polegać ani na działaniach jednostek, które z dnia na dzień porzuciłyby samochody i samoloty, ani polityce pojedynczych państw. Nawet jeżeli udałoby się przekonać największych konsumentów paliw kopalnych do ograniczenia konsumpcji, to idący za tym drastyczny spadek cen ropy sprawiłby, że kraje, które do tej pory nie mogły pozwolić sobie na zakup cennych zasobów, natychmiast wykorzystałyby tę możliwość do zdobycia przewagi ekonomicznej nad dawnymi hegemonami. Czym innym jest bowiem przekonywać do zmiany swoich przyzwyczajeń mieszkańca bogatej Północy, a czym innym osobę z biednego Południa. Ten pierwszy ma bowiem dostęp do infrastruktury, stworzonej dzięki kolonialnemu wyzyskowi oraz przyspieszonej eksploatacji paliw kopalnych, o czym temu drugiemu wolno ledwie pomarzyć. Choć można oburzać się na pychę i autodestrukcyjny nihilizm Bolsonaro, który odrzucił pomoc grupy G7, to jego „irracjonalna” postawa obrażonego chłopca nie wzięła się znikąd. Lasy Amazonii nie płonęłyby przecież, gdyby nie ogromne zapotrzebowanie na olej palmowy, soję i wołowinę (a kto konsumuje tych produktów najwięcej, nie trzeba chyba wspominać). Trudno więc wyobrazić sobie scenariusz, w którym przedstawiciele wszystkich narodów na świecie z dnia na dzień zjednoczą się w imię dobra ludzkości; zresztą do niedawna bogatsi niechętnie zaliczali biedniejszych do tego szlachetnego grona. Alternatywy wobec tego rozwiązania wydają się jeszcze odleglejsze. Najprostsza zakładałaby utworzenie międzynarodowych organizacji (rządu światowego2) lub automatycznych systemów zarządzania za pomocą sztucznych inteligencji, podejmujących kluczowe decyzje na poziomie planetarnym. Taki apolityczny system zarządzania można by z łatwością zaprogramować tak, by optymalizował ludzką ekonomię (na przykład tymczasowo podnosząc podatki, by ograniczyć konsumpcję lub wzrost nierówności) w odniesieniu do danych o zmianach środowiska. Wiązałoby się to jednak z dobrowolnym ograniczeniem suwerenności państw narodowych oraz koniecznością bardzo szybkiego dostosowania form identyfikacji kulturowej, czyli przejścia od tożsamości narodowej do tożsamości gatunkowej3. Nie można oczywiście przesądzać, że taka możliwość jest kategorycznie wykluczona. Niemniej jednak doświadczenie życia w kraju takim jak Polska, nie napawa optymizmem.
Zasadnicza trudność w podjęciu skutecznej walki z katastrofą klimatyczną wynika więc z konieczności zajęcia pozycji chłodnego dystansu lub powszechnej zgody, które w praktyce wydają się zupełnie nierealne. Podejmowane obecnie działania można przyrównać do desperackich prób przeciwstawienia się potężnemu cyklonowi, podejmowanych przez stojącego w jego centrum człowieka. Globalne ocieplenie, jak sama nazwa wskazuje, nie jest problemem lokalnym, który można uprzedmiotowić, uzewnętrznić i rozwiązać. Każda konferencja naukowa poświęcona temu problemowi, na którą zlatują się specjaliści z całego świata, to dodatkowe kilkadziesiąt lub kilkaset ton wyemitowanego CO2. Każda kolejna książka Naomi Klein o globalnym ociepleniu (ostatnia to zbiór opublikowanych wcześniej tekstów, opatrzonych obszernym wstępem – koronny przykład marnotrawstwa zasobów) to wycięte lasy i energia spożytkowana na jej dystrybucję oraz promocję. Gorączkowe próby przeciwdziałania katastrofie stanowią w istocie jej integralną część: przyczyniają się raczej do podniesienia temperatury sporów politycznych i jeszcze intensywniejszej rywalizacji między skłóconymi stronami. To, co obecnie dzieje się w tak zwanej sferze polityczno-społecznej – nagłe wzmożenie migracji skutkujące nasileniem nastrojów ksenofobicznych i wyniesieniem do władzy na całym świecie ugrupowań prawicowych – to nie skutek uboczny globalnego ocieplenia, a jeden z jego nierozerwalnych elementów. Trwające już teraz wojny klimatyczne stanowią jedną z wielu części składowych w planetarnej kaskadzie sprzężeń zwrotnych.
Pozostaje więc potraktować katastrofę prawdziwie „postantropocentrycznie” – jako nagłą zmianę środowiska, którego jesteśmy częścią i która pociągnie za sobą szereg trudnych do przewidzenia zmian. Globalne ocieplenie – i towarzyszące mu masowe wymieranie gatunków – to nie pierwsze tego typu zdarzenie w historii planety i prawdopodobnie nie ostatnie. W gruncie rzeczy nie różni się ono znacząco od tych katastrof, które spowodował nagły wzrost aktywności wulkanicznej. Przecież i „nasz” kataklizm polega na wzmożonym wydatkowaniu energii, które zakłóca równowagę ekosystemów. Wcześniej ten nadmiar emitowała litosfera, tym razem przyszedł czas gwałtownej ekspresji biosfery. Każda kolejna katastrofa pozwalała jednak na dokonanie planetarnego resetu, któremu nie sposób nadawać moralne znaczenie: pozbywając się gatunków dominujących i tworząc nowe nisze ekologiczne, są szansą dla wyłonienia się nowych ekosystemów. Wielki sukces ewolucyjny ssaków, którego nasz gatunek okazał się największym beneficjentem, nie byłby przecież możliwy, gdyby nie uderzenie meteorytu 66 milionów lat temu. Nie da się, rzecz jasna, przewidzieć, jak potoczą się dalsze losy planety po katastrofie, gdyż ta wyznacza horyzont naszego poznania. Nie da się wykluczyć, że przez następne setki tysięcy lat Ziemia będzie pustkowiem, na którym przetrzebione życie będzie toczyć rozpaczliwą walkę o resztki dostępnych zasobów. Nie da się również wykluczyć, że globalny kataklizm umożliwi dokonanie się „przejścia fazowego” od organizmów, których życie opiera się na węglu i wodzie, do bardziej wydajnych i trwałych organizmów krzemowych. W puli prawdopodobnych scenariuszy znajdują się też te bardziej optymistyczne i ekscytujące – jak wizja świata, w którym dzięki inżynierii genetycznej uda się odbudować, a nawet zwiększyć, różnorodność życia na Ziemi – oraz te zupełnie nieinteresujące – jak ciągnące się w nieskończoność spory między państwami narodowymi. Zamiast więc zamartwiać się nadejściem katastrofy, lepiej zawczasu zadbać o świat, który jej doświadczy. Albowiem jego dalszy los w dużej mierze zależy od warunków początkowych, czyli tego, co po nas zostanie.
Nazywając rzeczy po imieniu, zasada Gausego głosi, że współpraca między różnymi populacjami/gatunkami jest możliwa, dopóki zależy im na różnych zasobach. Do dziś nie udało się znaleźć żadnego wyjątku od tej reguły. Jeżeli posłużymy się nią w odniesieniu do populacji ludzkich, to należy przyjąć, że warunkiem pokojowej koegzystencji jest stworzenie możliwie wielu nisz ekologicznych lub zjednoczenie populacji. Niestety pierwsza możliwość kłóci się z uniwersalistyczną logiką kapitalizmu, który w imię wydajniejszej wymiany dóbr sprowadza je do wspólnego mianownika, zaś druga z istnieniem odrębnych państw narodowych, których racja bytu opiera się na posiadaniu własnego interesu na arenie międzynarodowej.- Postulował to Buckminster Fuller już w latach 60. XX w.
- Bardziej szczegółowe propozycje jak ta, by wyznaczyć indywidualne limity emisji dwutlenku węgla i umożliwić handel nimi, co pozwoliłoby jednocześnie walczyć z globalnym ociepleniem i nierównościami ekonomicznymi, także zakładają istnienie ponadnarodowego systemu kontroli.