Matka śpiewa z playbacku (Wszystko o mojej matce)
Cienka granica dzieli sztukę od zwykłego ekshibicjonizmu prywatnych doświadczeń. Wszystko o mojej matce to aktorski i reżyserski popis akrobatycznego balansowania na linii demarkacyjnej między kreacją a emocją. Procesu tym trudniejszego i delikatnego, że rozgrywającego się pomiędzy teatrem a (zupełnie, jak się okazuje, nieteatralną) rzeczywistością, dotykającego jednego z najbardziej bolesnych tematów.
„Jak można opowiedzieć o śmierci matki?” – zastanawia się Krzysztof Zarzecki, główny (obok reżysera Michała Borczucha) animator spektaklu. Obaj twórcy w młodym wieku stracili matki, które umarły na raka. Określenia „aktor” czy „reżyser” jakoś nie pasują do ról, które pełnią obydwaj mężczyźni. Nie są też bohaterami tej opowieści – bo trudno określić w ten sposób kogoś, kto nie tylko występuje na scenie, przynosi na nią bagaż własnych doświadczeń, ale też na oczach widzów konstruuje spektakl na nich oparty. Bohater sam nie kształtuje swojej opowieści, miejsce w większej artystycznej strukturze przydziela mu ktoś inny – jej twórca. W tym sensie bohaterkami zostały ich matki, Zofia i Krystyna. Nie chodzi tu jednak o nadanie ich życiorysom jakiejś arbitralnej wartości. Wręcz przeciwnie, losy obu kobiet wydają się banalnie zwyczajne, i przez to wymykają się próbom przekształcenia i zracjonalizowania. Artyści opowiadają o utraconych matkach i o związanych z nimi wspomnieniach. Częściej tematem staje się jednak sam proces wspominania, żałoba czy też zamienianie wspomnień w opowieść. Choć sami mężczyźni pozostają na uboczu jeśli chodzi o fizyczną obecność na scenie, to właśnie oni są nośnikami niepewnej i wadliwej pamięci, a także jej konstruktorami i kreatorami w spektaklu.
Jak opowiedzieć o śmierci matki? Po pierwsze ktoś musi ją zagrać. W prowadzeniu opowieści towarzyszą Borczuchowi i Zarzeckiemu „przyjmujące hiszpańskobrzmiące imiona”, ale i pozostające poniekąd sobą aktorki (Iwona Budner, Monika Niemczyk, Halina Rasiakówna, Ewelina Żak). Grają one zwielokrotnione, jak w filmie Almodóvara, matki. Wszystkie kolorowo ubrane, głośne – ich kreacje są wyraźnie zainspirowane twórczością hiszpańskiego reżysera. Wydawałoby się, że nie do końca pasują do wyznaniowego i wycofanego, przy całej czasem brutalnej szczerości, charakteru scenicznej obecności Borczucha i Zarzeckiego. Odcinają się na też tle minimalistycznej scenografii. Geometryczne, szare konstrukcje osadzone na podstawie z gąbki wymagają użycia wyobraźni, ale za to mogą zamienić się w fabrykę, w której pracowała Zofia, elektrownię w Czarnobylu (której awaria zbiegła się w czasie z jej śmiercią), powierzchnię księżyca, a nawet las. W takim otoczeniu aktorki, balansujące na wyzywająco wysokich obcasach kolorowych szpilek, wydają się nie na miejscu. Ich krzykliwa witalność, banalne, powtarzane w kółko plotki i śmiechy zakłócają nie tylko industrialną prostotę scenografii, ale i ciągłość i tak już fragmentarycznej narracji. Paradoksalnie to właśnie ich przerysowane gesty stawiają pod znakiem zapytania całą teatralną otoczkę projektu, bardziej nawet niż powtarzające się odwołania do pozateatralnej rzeczywistości – faktów z życia Zofii, Krystyny i ich synów.
No właśnie, bo jak opowiedzieć o śmierci matki, kiedy zaraz „któraś wyjdzie śpiewać z playbacku” żali się Zarzecki, mając na myśli kampowy, nieprzystający do niczego (choć porywający) występ Haliny Rasiakówny. Najdobitniej nieprzystawalność aktorskiej kreacji do wspomnień i odczuć syna widać w momencie, w którym widzowie mają okazję oglądać swoisty teatr w teatrze. Zarzecki każe koleżankom, jak reżyser na próbie, przechadzać się po „lesie” i zbierać grzyby. Aktorki zupełnie nie rozumieją, o co mu chodzi. Iwona Budner próbuje zinterpretować scenę, którą mają zagrać za pomocą psychoanalizy – nic z tego. Inne starają się dowiedzieć, czy stoi za tym jakieś konkretne wspomnienie. Halina Rasiakówna nonszalancko siedzi i pali papierosa. Chodzi tylko o przechadzkę po lesie, upiera się Zarzecki. Nie udaje mu się jednak urzeczywistnić swojej wizji, wytworzyć atmosfery spokojnego spaceru. Kobiety wyglądają nieco groteskowo, chodząc po podłożu z szarej gąbki w dziesięciocentymetrowych szpilkach. Czar pryska, ale udaje się pokazać coś innego, niż zamierzał aktor, czyli właśnie samo zmaganie z materią wspomnienia, niemożliwą do uchwycenia w pełni i przekazania innym. Przez to bardzo teatralne zmaganie przeświecają jednak elementy zupełnie innego, niedostępnego ani widzom, ani aktorkom porządku.
Jak opowiedzieć o śmierci matki? Odpowiedź na pytanie Zarzeckiego brzmi chyba po prostu: „nie można”. Tę bezsilność wyraźnie widać w spektaklu i jest to zabieg celowy. Narracja jest niespójna, a niektóre fragmenty to właściwie autotematyczne rozważania o tym, że pewnych rzeczy nie da się ani zagrać, ani nawet zrozumieć. Ale to właśnie te elementy są najbardziej interesujące i najważniejsze w przedstawieniu, w którym wkładanie nieforemnej, bolesnej rzeczywistości do przyciasnego pudełka z napisem „spektakl” przypomina syzyfową pracę. W ten sposób, trochę koślawo, z potknięciami, ale za to ze świadomością swoich ograniczeń i bez fałszywej sentymentalności – można.
Aleksandra Spilkowska, Teatralia Kraków Internetowy Magazyn „Teatralia”, numer 172/2016
Wszystko o mojej matce
Teatr Łaźnia Nowa
autor: Tomasz Śpiewak
reżyseria: Michał Borczuch
asystent reżysera: Agata Klepacz
dramaturgia: Tomasz Śpiewak
scenografia: Dorota Nawrot
muzyka: Bartosz Dziadosz
reżyseria światła: Jacqueline Sobiszewski
multimedia: Michał Dobrucki
obsada: Iwona Budner, Monika Niemczyk, Halina Rasiakówna, Ewelina Żak, Krzysztof Zarzecki, Marta Ojrzyńska, Dominika Biernat
premiera: 22 kwietnia 2016
fot. K. Schubert
Aleksandra Spilkowska – ur. 1992, studentka krytyki literackiej i wiedzy o teatrze, gdańszczanka mieszkająca w Krakowie.
Comments are closed, but trackbacks and pingbacks are open.