Cykl: Naczelni

Pismo w dobie przemian

Nie robiłem żadnej rewolucji. Dopiero po dobrych paru latach, już w dwudziestym pierwszym wieku, zmieniłem wewnętrzny układ pisma, czyli jego szkielet, strukturę. Zapłaciłem za to boleśnie, bo jeden z najbardziej poważanych przeze mnie ludzi w branży, mój niegdysiejszy promotor, Jerzy Timoszewicz, na parę lat zerwał ze mną wszelkie stosunki, krzycząc przedtem: „Dlaczego zabrał mi pan mój Dialog?!”. Tymczasem podstawa pozostała niezmieniona – z Jackiem Sieradzkim rozmawia Katarzyna Niedurny w wywiadzie otwierającym jej autorski cykl „Naczelni”.

Ilustracja: Helena Rząsa

Katarzyna Niedurny: Jest rok 1991. Zostaje Pan naczelnym „Dialogu”.

Jacek Sieradzki: To znacznie dłuższa historia, ponieważ pismo jest stare i ja jestem stary. „Dialog” został założony w 1956. Debiutowałem tu w 1977, a pracę w redakcji zacząłem w 1984 roku.

KN: Jest Pan najdłużej sprawującym swoją funkcję naczelnym. 

JS: Formalnie tak, ale obok Adama Tarna – pierwszego naczelnego – stał od samego początku Konstanty Puzyna. Tarn został wygnany z Polski w 1968 roku. Trzy lata później, po przejściowych rządach naczelnego, z – nazwijmy to – innego porządku, Puzyna wrócił do redakcji i został pełnoprawnym szefem, chociaż w praktyce swój charakter, sposób myślenia i system wartości odciskał w piśmie od momentu jego założenia. Próbujemy być mu wierni do dziś. Ale jeśli chce Pani szukać cezury, to jest nią rok 1989. 

KN: Transformacja systemowa?

JS: Tak, ale jest to również rok przedwczesnej i bardzo niespodziewanej śmierci Puzyny. Potem przez chwilę pismo prowadził Jerzy Koenig, następnie przyszedł czas na mnie. Dużo się wtedy działo naokoło. Na początku, tak jak pewnie spora część teatrów, „Dialog” tkwił ze swoimi przyzwyczajeniami myślowymi w latach 80. Wtedy problemami były cenzura, nacisk propagandy… I z tym wianem wjechaliśmy w wolność.

KN: Jakie przełożenie miały zmiany ustrojowe na praktykę prowadzenia redakcji? 

JS: Zasadnicze, bo mogliśmy się wtedy zacząć jako tako drukować. Wcześniej byliśmy wydawani przez monopolistyczny koncern Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch”, będący tworem czysto socjalistycznym i to z epoki gnicia tamtego ustroju. Cykl produkcyjny pisma w latach 80. wynosił sześć miesięcy! Po przełomie pojawiły się nowe możliwości techniczne, choćby drukarskie, jeszcze nie komputerowe, ale już dające jakiś powiew nowoczesności. W dodatku miałem tę frajdę, żeby arbitralną decyzją zaprzestać wysyłania maszynopisów do cenzury, co dopiero chwilę później stało się unormowane prawnie, kiedy uchwałę o likwidacji odnośnego urzędu przegłosował sejm i senat. W tamtych miesiącach urealniły się różne rzeczy: kolportaż, cena, odbiorca i pieniądze, których oczywiście natychmiast zabrakło. Musieliśmy się bardzo ograniczać. W pewnej chwili „Dialog” miał najdziwniejszą na świecie formę wydawniczą, bo był półtoramiesięcznikiem. Publikowaliśmy na zmianę numer pojedynczy i podwójny – na więcej nie mogliśmy sobie pozwolić. Jednocześnie nowe władze szukały nam i innym inteligenckim rozbitkom wydawcy. RSW bankrutowało, a nas próbowano lokować w bardzo różnych miejscach, z bardzo różnym skutkiem.

KN: To znaczy?

JS: Przez jakiś czas wydawała nas Agencja Autorska przy ZAiKS-ie, potem Teatr Współczesny w Warszawie – z taką pomocową inicjatywą wystąpił Maciej Englert. W końcu zapadła decyzja, że nad nami i nad innymi wydawnictwami zostanie otwarty parasol ochronny w postaci tak zwanych czasopism patronackich. Wielką zasługę miał w tym Michał Jagiełło, najpierw jako wiceminister kultury, potem jako szef Biblioteki Narodowej. Jednostka ta była naszym wydawcą najdłużej, potem przejął nas Instytut Książki. Zostaliśmy niejako wyjęci z rynku. Podobnie jak – przepraszam za porównanie, które może się wydać megalomańskie – Teatr Narodowy. W tym sensie, że zostaliśmy instytucją, która ma nie zabiegać o dotacje, bądź szukać sponsorów, tylko zajmować się tak zwaną merytoryką.

KN: Jakie były pierwotne założenia pisma?

JS: „Dialog” powstał jako pismo wspierające i broniące pisarzy w teatrze oraz chroniące tę dziedzinę literatury, jaką jest dramatopisarstwo. Nie bez powodu mówię „literatury”, a nie „teatru”, bo takie było założenie Tarna, który sam był dramatopisarzem. Na początku w piśmie funkcjonowały nawet rubryki typu „Konfrontacje” – Jerzy Koenig po latach śmiał się, że „policyjne” – gdzie krytycy wytykali reżyserom odstępstwa od tego, co i jak napisał dramatopisarz. Lata 50. i 60. sprzyjały tej postawie, ponieważ był to czas boomu dramatopisarskiego. Mrożek, Różewicz, Grochowiak – absolutny top inteligencki. Do dzisiaj szczycimy się w redakcji tym, że Małgorzata Braunek w Polowaniu na muchy Wajdy trzyma w ręku właśnie
„Dialog”. To co przynosiła wówczas literatura dramatyczna, było najważniejsze. W latach 70., kiedy Puzyna prowadził pismo, przyszedł czas na generalną zmianę kursu z literatury na czysty teatr. Pojawiły się: „pisanie na scenie”, ruch studencki, teatr otwarty… W tym czasie
„Dialog” zajmował się też czymś, co – mocno umownie – nazywam „prekulturoznawstwem”, czyli drukowaniem nie tylko tekstów o teatrze, ale także artykułów antropologicznych, socjologicznych… Potem był okres pierwszej Solidarności, poluzowanie cenzuralnych śrub, możliwość drukowania zakazanych dotąd tekstów i zakazanych autorów. Numer
„Dialogu” z Przesłuchaniem, scenariuszem filmu Ryszarda Bugajskiego, stał się białym krukiem – do dziś trudno go dostać. Następnie rozpoczął się stan wojenny i lata 80. z tą swoją wielką smutą, brakiem wiary. Próbowaliśmy uczciwie ciągnąć ten wózeczek, na ile się dało. Puzyna wyjechał na rok do Ameryki, potem zmarł. I zostaliśmy sami na progu zmiany ustrojowej z pytaniem, co dalej.

KN: Jak „Dialog” odpowiedział na te zmiany?

JS: Nie robiłem żadnej rewolucji. Dopiero po dobrych paru latach, już w dwudziestym pierwszym wieku, zmieniłem wewnętrzny układ pisma, czyli jego szkielet, strukturę. Zapłaciłem za to boleśnie, bo jeden z najbardziej poważanych przeze mnie ludzi w branży, mój niegdysiejszy promotor, Jerzy Timoszewicz, na parę lat zerwał ze mną wszelkie stosunki, krzycząc przedtem: „Dlaczego zabrał mi pan mój Dialog?!”. Tymczasem podstawa pozostała niezmieniona. Pismo z jednej strony miało wciąż skupiać się na dramaturgii współczesnej, rodzimej i obcej, wokół niej chcieliśmy budować publicystykę, a także kontynuować sprawy kulturoznawcze. Dużo wniosła Joanna Krakowska jako szefowa eseistyki, jedna z nielicznych osób, które od lat interesowały się teatrem w perspektywie innej niż stricte historycznej. Do zespołu dołączali też kolejni młodzi redaktorzy. Staraliśmy się żywo reagować na to, co dzieje się w teatrze, na ile było to możliwe w formacie miesięcznika. Jedną z cnót kultywowanych zawsze w redakcji było trzymanie ręki na pulsie, od pewnego momentu coraz mniej możliwe.

KN: Dlaczego?

JS:Świat bardzo przyśpieszył. Chcieliśmy omawiać najważniejsze książki, pokazywać najważniejsze trendy, komentować najważniejszą dramaturgię. A nagle okazało się, że półka z fachową literaturą urosła nam tak bardzo, że nie mieliśmy szans na jakąkolwiek komplementarność, a jednocześnie wiedza o tym, co dzieje się na świecie, stała się o wiele szybciej i obficiej dostępna, choćby dzięki sieci. Zamiast usiłować ogarniać całość, robimy pismo o tym, co nas w teatrze, w dramaturgii, w myśleniu o sztukach widowiskowych (wolę tę formułę niż nowoczesny performans) interesuje. A że w zespole są bardzo różni ludzie, także generacyjnie, czasopismo nie jest jednorodne. Staramy się jedynie ułożyć materiał tak, by numery miały jakiś skomponowany kształt.

KN: Chciałabym zatrzymać się przy myśleniu o piśmie jako całości. Jak wygląda praca nad numerem? 

JS: Jak było od początku, tak i do dzisiaj we wtorki odbywają się kolegia, na których spotykamy się wszyscy na długie, trzy-czterogodzinne rozmowy. Konstanty Puzyna przynosił na nie kartki A4, a na nich ręcznie rozpisywał układ numeru: trzy tytuły sztuk, potem tytuły planowanych artykułów. Jeśli z narad wynikały jakieś zmiany, na następne kolegium tworzył swój układ na nowych kartkach, bez skreśleń, by tak rzec, na świeżo. To był jakiś rodzaj magii – dzięki temu kształt numeru powoli się materializował, wypełniał. Teraz po czterdziestu latach też daję koleżankom i kolegom co tydzień takie kartki, tyle że drukowane z komputera. To zmusza wszystkich, by myśleć o numerze jako o zamkniętej formie. Z czasów Puzyny wynika jeszcze jedna rzecz. On w zasadzie przestał pisać recenzje, gdy został naczelnym.

KN: Dlaczego?

JS: Podawał różne powody. Czasem że nie chce, bo cenzura. Czasem że układanie pisma wyklucza własną publicystykę, bo ona zawsze kogoś zaczepi, a trzeba być dyplomatą, nie zrażać zaczepionego, tylko ściągać jego tekst do pisma. Po cichu przyznał się również przy jakimś winie, a piliśmy go trochę, że już sam numer z autorskim układem tekstów jest w pewnym sensie osobistą wypowiedzią, a przynajmniej taka powinna być ambicja naczelnego.

KN: Pan to podejście odziedziczył?

JS: Nawet ułatwiłem to sobie przez zmianę układu, a tym samym wprowadzenie bloków tematycznych. Układam je, wymyślam tytuły, próbuję uruchomić pewne napięcia między poszczególnymi tekstami. I tak sobie mniemam, że czasem udaje mi się tymi zabiegami powiedzieć czytelnikowi coś, na czym mi zależy. A koledzy z redakcji są wyrozumiali i nie mówią mi nazbyt brutalnie, że pora sobie darować te złudzenia, bo nikt na świecie tych wyrafinowanych intencji nie czyta.

Ilustracja: Helena Rząsa

KN: Jak wygląda Pana władza w piśmie, jako redaktora naczelnego, poza układaniem numerów?

JS: Nie wydaje mi się, żebym jej nadużywał. Zgodnie z tradycją pisma każdy odpowiada za określony dział. W czasie zebrań podejmowana jest większość decyzji. Nie jest tak, że każdy czyta wszystkie teksty, ale kiedy pojawiają się rozbieżności opinii co do sensu druku, zaglądamy do nich wspólnie i rozważamy, co z nimi zrobić. W czasie tych prawie trzydziestu lat może ze trzy razy zdarzyło mi się w sytuacji konfliktowej podjąć stanowczą, samotną decyzję. To nie jest zły bilans i wydaje mi się, że władza o której Pani mówi, nie jest w moim wykonaniu przemocowa, choć jest dziś na to, jak wiadomo, wyjątkowe wyczulenie. Chętniej mówiłbym o odpowiedzialności za pismo. Ona jest zawsze jednoosobowa – pomimo marzeń o kolegialności i wspólnotowości.

KN: A czy władza krytyka, czy też pisma jako instytucji, wiąże się także z możliwością kreowania rzeczywistości teatralnej?

JS: Odpowiem najpierw jako naczelny, potem jako recenzent, chociaż te stanowiska są sobie bliskie. Zakładam skromnie, że pismo nie jest od kreowania trendów, tylko od ich wychwytywania. Jego zadaniem jest gromadzenie wokół siebie głów, które zauważają nowe sytuacje i opowiadają o nich na łamach pisma. Czasem udaje się dzięki temu powiedzieć coś przełomowego – jak wtedy, gdy Piotr Gruszczyński opublikował u nas Młodszych zdolniejszych, czyli pierwszy manifest mówiący o nowym teatrze, który wtedy kiełkował, o teatrze Anny Augustynowicz, Krzysztofa Warlikowskiego, Grzegorza Jarzyny. Krytyk nie jest artystą, choć to się czasami niektórym piszącym roi. Jego zadaniem nie jest mówić twórcom, co powinni robić; on ma zauważać i rzetelnie opisywać ich twórczość. Nie prorokować, tylko uważnie się przyglądać i ewentualnie, po przemyśleniu, silić się na szersze wnioski.

KN: Tylko tyle?

JS: Bo ja wiem, czy tylko? Zawsze wydawało mi się, że krytyka polega na rozmowie ze spektaklem w ramach jego wewnętrznej logiki. Mówienie twórcom, że „to trzeba inaczej” jest bez sensu. Powinno być raczej: „widzę, że podjąłeś, artysto, taką i taką decyzję; to i tamto jest w niej wspaniałe, ale inne skutki są gorsze”. Recenzent powinien je analizować, używając do tego własnego doświadczenia, skojarzeń, pamięci innych spektakli – im krytyk starszy, tym zasobniejszej. I nie ograniczać się do czysto erudycyjnego rozpoznania i oceny sensów, ale widzieć także inne aspekty sztuki scenicznej: jej komunikatywność, skuteczność porozumienia z widownią (i poziom tego kontaktu). Jej emocjonalność, energetyczność, także element ludyczny, ironię i humor, na które młodsze pokolenia krytyków zdają się coraz bardziej impregnowane.

KN: A jaki jest Pana, jako naczelnego pisma, stosunek do artystów?

JS: Staram się być wobec nich przede wszystkim lojalny. Do „Dialogu” wpuszczamy literaturę w postaci dramatów, które są oczywiście raz lepsze, raz gorsze. Podlegają ocenie artystycznej i krytycznej, ale nigdy się nie zgadzałem, i nie będę się zgadzać, na korcące czasem pokusy wydrukowania tekstu z komentarzem ukazującym jego wady. Jeśli zapraszam jakiś utwór do swojego pisma, to mam być lojalny wobec artysty, mogę z nim dyskutować poprzez wybór innych tekstów w numerze, ale dyskusja pod żadnym pozorem nie może dezawuować samego dzieła.

KN: Kiedy umawialiśmy się na rozmowę, napisał mi Pan, że lepiej nadawałaby się na koniec niż na początek cyklu wywiadów z redaktorami naczelnymi pism teatralnych. Dlaczego?

JS: Myślałem po prostu, że może lepiej byłoby otwierać Wasz cykl rozmową z którymś z młodszych kolegów naczelnych, lepiej czujących dzisiejszą epokę. Gdy się umawialiśmy, to przecież Pani sama wypomniała mi, jak długo jestem już naczelnym. Rozsądek każe zastanawiać się, czy moja kreatywność nie jest już kompletnie wyczerpana. Tak czy owak, moja emerytura zbliża się wielkimi krokami. Ostatnio szykowaliśmy numer na trzydziestolecie niepodległości i nawet miałem jakieś pomysły, tylko koledzy mi powiedzieli, że zgłaszałem je już – i zostały wykonane – dziesięć lat temu! Byłem czerwony ze wstydu. Tracę też wspólny język z nowymi pokoleniami ludzi piszących i zajmujących się teatrem od teoretycznej strony. Za mojej młodości pewne definicje były dużo bardziej jednoznaczne i specyfikujące swój przedmiot. Dziś nauka szalenie relatywizuje elementarne pojęcia. Dramat może mieć dowolną formę, teatrem może być wszystko, a performansem nawet więcej niż wszystko. Nie pomstuję na to, tylko melduję o kłopotach ze wspólnym językiem. A co gorsza, owej relatywizacji świata, dopuszczeniu że nie ma historii, tylko są historie, równoprawne i nie roszczące sobie prawa do obiektywizmu, paradoksalnie towarzyszy w nowym myśleniu coraz wyraźniejsza pokusa normatywnego patrzenia na rzeczywistość: arbitralnego dekretowania co jest właściwe, co niewłaściwe. Ja jestem zdeklarowanym liberałem; pojęcie wolności jest dla mnie absolutnym kluczem do wszystkiego. Rozumiem ją jako niezależność nie tylko od mechanicznych nacisków zewnętrznych i instytucjonalnych, ale także od dogmatów, przez które ktoś próbuje wyznaczać, co wypada robić lub co mówić, a czego nie. I nie myślę tylko o panującej nam władzy państwowej, której zapędy wychowawcze wobec narodu przypominają już dokładnie czasy komunistyczne, tylko hasła mają przeciwny wektor. Coraz częściej zdarza się także w naszym środowisku, wśród ludzi mi bliskich duchowo, że ktoś zwraca mi uwagę na używanie jakiegoś słowa, którego używać nie wypada. Albo ktoś inny w rozmowie ocenia dzieło sztuki teatru, kierując się jedynie tym, czy spełnia ono bliskie mu kryteria ideologiczne. Czy jest w jego mniemaniu „słuszne”, czy „niesłuszne”. Ja się wtedy łapię za głowę, bo nazbyt dobrze pamiętam, że słusznością bądź niesłusznością aktów artystycznych z tępą zajadłością zajmowali się towarzysze od propagandy w epoce przed 1989. Słyszę, że jakieś przedstawienie można by uznać za udane, ale niewłaściwie jest w nim przedstawiona kwestia kobieca. I znowu chce mi się płakać. Bo już słyszałem taką retorykę, tyle że wtedy głęboko niesłusznie prezentowana była na przykład kwestia proletariacka. Mam poczucie, że najróżniejsze schematy i kalki myślowe otaczają mnie coraz ciaśniejszym kołem. Nawet przytomni ludzie zmieniają się w belfrów, głoszących dydaktycznie słuszne kazania przy użyciu – owszem, bardzo niekiedy ciekawej – artystycznej formy. Że zanikają elementy, które zawsze były niezbędnymi składowymi inteligenckiego postrzegania świata: dystans, niezależność, przytomność umysłu, ironia, łamanie dogmatów, poczucie humoru. Ale może to wszystko kwitnie, tylko ja już nie czytam nowych kodów?

KN: Czy oglądanie spektakli jeszcze sprawia Panu przyjemność?

JS: Powiedziałem sobie kiedyś, że jeśli opanuje mnie bez reszty przekonanie, że wszystko na co patrzę w teatrze, jest gorsze od tego, co widziałem czterdzieści lat temu, to zmienię zajęcie. Zajęcia nie zmieniam, więc przyjemności mi się zdarzają, choć pewnie dużo rzadziej niż bym chciał.

KN: Jest Pan krytykiem, który kojarzy się wszystkim z jednym słowem. Proszę na koniec powiedzieć, czy Pan specjalnie używa tego „aliści”?

JS: Nie sądzę, żeby aż „wszyscy” się nad tym zastanawiali, choć to oczywiście bardzo pochlebnie brzmi. Stare pokolenia mogłyby podejrzewać, że odziedziczyłem to słówko po Jerzym Waldorffie, krytyku muzycznym Polityki, które wkładał je w teksty z jeszcze większym upodobaniem. U mnie wiąże się to przede wszystkim z formą składniową, budowaną nieustannie wokół spójnika „ale”. Piszę kolejne zdania typu: „Reżyser nadał widowisku współczesny wyraz, ale zapłacił za to uproszczeniem przekazu. Co, owszem, pozwoliło aktorom grać nowoczesnymi środkami, ale pchnęło ich w tonację serialową”. I tak dalej. Gdy się tak nieustannie powtarza „to, ale tamto”, no to czasami chce się użyć ozdobniejszej, retorycznie mocniejszej formy słówka. Podobnie jak w ogóle chce się mieć przyjemność w układaniu słówek niekoniecznie tych wyświechtanych od codziennego używania. Przed laty, gdy pisywałem dłuższe teksty w „Dialogu”, Małgorzata Szpakowska, mistrzyni formy eseistycznej, której całe pokolenia – w tym i ja – zawdzięczają wspaniałą szkołę pisania, zarządziła, że mogę użyć słowa „aliści” raz na tekst. Dziś, gdy piszę na innych łamach (więc Małgorzata nie widzi), czasem pozwolę sobie nawet dwa razy, ale staram się pilnować.

Podobne

Wszystkie barwy „Teatru”

Nie ma mowy o tym, żebyśmy kosztem indywidualnych przekonań wyznaczali sztywną linię pisma, choć oczywiście pewne opinie wyrażane są na naszych łamach częściej, a inne rzadziej. Pluralizm widać także w naszych corocznych werdyktach dotyczących nagród „Teatru”. Naszymi laureatkami w ostatnich latach była i Anna Seniuk i Justyna Wasilewska, a laureatami – Jerzy Stuhr i Andrzej Kłak. Choć oczywiście dla wyznawców post-teatru zawsze będziemy zbyt zachowawczy… – z Jackiem Kopcińskim rozmawia Katarzyna Niedurny w ramach cyklu wywiadów z redaktorami naczelnymi czasopism teatralnych.

19 01 2020

Całowanki zamiast zdrowasiek

Autor „Odlotu” tka swój udramatyzowany poemat z często nieoczywistych skojarzeń i strzępkowych cytatów, budując tym samym groteskową alegorię zglobalizowanej pamięci (pop)kulturowej, niejako przepuszczonej przez filtr katastroficzno-katolickiej wyobraźni. – o „Odlocie” Zenona Fajfera pisze Alicja Müller.

12 10 2019

Teatr na kredyt

Twórcy i twórczynie przeprowadzają krytyczną analizę rzeczywistości kapitalistycznej, w której relacje międzyludzkie, zarówno na płaszczyźnie społeczno-ekonomicznej, jak i moralnej, kształtują się w oparciu o pojęcie „długu” oraz modelowych figur wierzyciela/ wierzycielki i dłużnika/ dłużniczki. – Adriana Mickiewicz recenzuje „Dług” w reżyserii Jana Klaty.

12 10 2019

Liczba pojedyncza czy liczba mnoga?

Pozornie wydaje się, że tytułowa bohaterka filmu, Halla, mogłaby stać się jedną z aktywistek opisywanych przez Solnit. Wskazuje na to jej zaangażowanie w ochronę środowiska, wiara w swoje racje i chęć uzyskania wpływu na politykę energetyczną kraju, którego jest obywatelką – Zuzanna Berendt pisze o „Nadziei w mroku” Rebeki Solnit oraz o filmie „Kobieta idzie na wojnę” w reż. Benedikta Erlingssona

12 10 2019

Konstelacje

Formy niemieszczące się w określonej przez prawo strukturze są dowodem na to, że konieczność wyboru pomiędzy instytucją publiczną a kolektywem wciąż działa niekorzystnie na polaryzację pracy na rzecz rozwoju artystycznego i badawczego – pisze Anna Olszak o „Kolektywach teatralnych, artystycznych i badawczych”.

12 10 2019

RAVE TILL THE GRAVE

Reżyserka tworzy silną paralelę między klasowym odbiorem choreomanii a tańcami wytworzonymi przez mniejszości rasowe i seksualne, będącymi ich własnym językiem buntu. Ostatecznie jednak przedstawiciele klas uprzywilejowanych zawłaszczyli te formy ekspresji i poddali je procesowi normatywizacji – Justyna Machaj pisze o „Truciźnie” w reżyserii Marty Ziółek

19 04 2020

W ruchu / w bezruchu

Kolory zalewają scenę, przestrzeń wypełnia gęsty dym. Piekielny skrzekot przeplata się z eterycznym dźwiękiem dzwoneczków i uderzeniami gongów, natchnione frazy pieśni Ne me quitte pas przeradzają się w słowa Psalmu 51 Miserere mei, Deus; spomiędzy kakofonii przebijają się wykrzykiwane manifesty rapera Bartusia 419. Twórcy Boskiej Komedii uruchamiają rozpędzoną machinę chaosu, tworzą wielowymiarowe sceniczne horror vacui. Stąd nie ma ucieczki – Agata Tomasiewicz pisze o „Boskiej Komedii” w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego.

25 03 2020

Było ich siedem. Osiem!

Skandal! Czy już poszła plotka o tym, że Diabły to nowa Klątwa i że dla własnego komfortu lepiej nie zabierać na spektakl zbyt dużej torebki, a w niej niepotrzebnych rzeczy, bo wejściu na salę towarzyszy kontrola bezpieczeństwa, która zawsze delikatnie opóźnia rozpoczęcie przedstawienia? – Agata M. Skrzypek pisze o „Diabłach” w reżyserii Agnieszki Błońskiej.

17 03 2020

Istotne sprawy studentów

Poddawanie się przymusowi tworzenia ostrych i wyrazistych opowieści o zbiorowych praktykach oporu, będących w istocie nieostrą negocjacją wielu interesów i potrzeb, stanowi odsłonę neoliberalnego przymusu produktywności w wytwarzaniu uproszczonych, nastawionych na efekt narracji o tym, że coś się jednak „udało”

14 02 2020

Stało się. Studium (nie)posłuszeństwa

Każda instrukcja, jak każdy performans, zawiera w sobie mikrowładzę, wciela jakąś teorię, wykładnię działania – instrukcja Bukowskiego nie jest od tego wolna. Ale może ważniejsze jest to, że służy do uwidocznienia pojawiających się i działających politycznych ciał.

14 02 2020

Mam ciało!

Na wszelkie kryzysy – nie tylko te tożsamościowe, ale i fizyczne – Dziemidok daje jedną receptę: trzeba tańczyć. Taniec zaczyna przy akompaniamencie ciszy, potem kontynuuje do muzyki, która jakby rozbrzmiewa w całości w jego głowie, a do widowni docierają tylko kakofoniczne stukoty. Niestaranna melodia przekształci się w końcowej tanecznej części wykładu performatywnego w swingowy In dieser Stadt Hildegard Knef. Wewnętrzny przymus tańczenia, który staje się wręcz miłością, wydaje się być jednocześnie życiowym spełnieniem i eskapizmem – dwiema nieodłącznymi stronami pasji. Jedyną miarą sensu tego działania jest pewność siebie – Agata M. Skrzypek pisze o festiwalu Ciało/Umysł.

13 02 2020

Grotowski i cała reszta

Próba umieszczenia „odwrotu od Grotowskiego” w ciągu nieświadomych walk o artystyczną niezależność podważa dużą część krytycznej recepcji działalności reżysera „Akropolis” koncentrującej się na problemie relacji władzy. Sygnał takiej dyskursywnej kapitulacji przed majestatem wielkiego twórcy odwraca uwagę od praktyk nauczyciela i kieruje ją na „traumę” uczniów. Z takiej perspektywy krytyka „męskiego geniusza” wytraca swoją sprawczość i wartość – Mateusz Kaliński pisze o „Ja, bóg” w reżyserii Tomasza Rodowicza i Joanny Chmieleckiej.

07 02 2020

Poszukiwania w ciele

Konstytuowanie się nowej, hybrydycznej, cielesnej tożsamości w spektaklu wyklucza istnienie binarnego systemu świata opartego na opozycjach: naturalne – sztuczne czy człowiek – maszyna –
Natalia Brajner pisze o „Końcu śmierci” w reżyserii Tomasza Bazana.

22 01 2020

Sztuka jest jak Ibuprom

Wyświetlane na ekranie ponad sceną nazwy miast otwierają kolejne rozdziały spektaklu, które, z pozoru zupełnie ze sobą niezwiązane, łączą się w spójny obraz przedstawiający niemoc, obcość, wyizolowanie i bezsilność wobec rzeczywistości. Każda z dziesięciu lokalizacji to inny krajobraz i inna perspektywa. Zaczynamy w Madrycie – Julianna Błaszczyk pisze o „Możliwościach znikających przed krajobrazem” w reżyserii Tanyi Beyeler i Pabla Gisberta.

23 12 2019

Alien

W momencie zwierzenia się bohaterki o chwili, w której poczuła, że choruje na nowotwór, na scenę wchodzi Piotr Polak w czerwonym, piankowym stroju raka. Twórcy i twórczynie konsekwentnie wykorzystują kampową estetykę, by przedstawiać coraz bardziej emocjonalne tematy. Kontrast między formą a treścią ma uderzać odbiorcę, co ma umożliwić mu pogłębioną analizę prezentowanych problemów – Julia Wróblewska pisze o „Jezusie” w reżyserii Jędrzeja Piaskowskiego.

16 12 2019

Aneks – recenzja wystawy „Zmiana ustawienia”

Rzecz jasna, podkreślany przez Buchwald oryginalny status zaprezentowanego w Zachęcie spojrzenia w przeszłość należy postrzegać przede wszystkim jako chwyt marketingowy, mający wyjść naprzeciw wszystkim tym, których zniechęca wizja niemałych sal warszawskiej galerii, po brzegi wypełnionych wyblakłymi projektami scenograficznymi i butwiejącymi konstrukcjami. Za niewinnym z pozoru gestem, kryje się jednak niebezpieczna, choć już całkiem dobrze rozpoznana, pułapka – pisze Maciej Guzy o wystawie „Zmiana ustawienia. Polska scenografia teatralna i społeczna XX i XXI wieku”.

09 12 2019

Biblia ilustrowana – esej o kostiumach w spektaklu „Jezus”

Korzystanie z oferty second handów, tworzenie prac z materiałów recyklingowanych staje się deklaracją kostiumografki i manifestem chęci ograniczenia negatywnego wpływu przemysłu odzieżowego na środowisko naturalne i występującej w jego ramach nadprodukcji ubrań – pisze Seba Tokarczyk o praktyce kostiumograficznej Hanki Podrazy oraz kostiumach w spektaklu „Jezus”.

09 12 2019

Słuchanie kryzysów

Goebbels, Lauwers i Marthaler – ojcowie (!) założyciele współczesnego europejskiego teatru, mający znaczący wpływ także na polskie środowisko teatralne po 1989 roku – prezentują swoje obserwacje na temat rzeczywistości w formie dość stotalizowanej struktury scenicznej, przygniatającej widzki i widzów niemal każdym swoim elementem – Maciej Guzy pisze o trzech spektaklch prezentowanych podczas tegorocznej edycji Ruhrtriennale w Bochum

31 10 2019

Rozejrzyj się

Podjęcie przez twórczynie i twórców teatralnych i performatywnych refleksji na temat krajobrazu nie powinno być zaskakujące – w końcu krajobraz nie jest naturalnym fenomenem, a filtrem, przez jaki patrzymy na rzeczywistość, konstruowanym zresztą przez sztuki wizualne od stuleci. – Kacper Ziemba pisze o spektaklach prezentowanych w ramach cyklu komuny//warszawa „Krajobraz. Minifest”.

21 10 2019

Destrukcja obsługi

Teatr o ekologicznym zacięciu musi wskazywać rzeczywistych winnych katastrofy klimatycznej. A do tego niezbędna jest ostra, polityczna sztuka, która pomogłaby wyzwolić polski mejnstrim z hegemonii neoliberalnego dyskursu.

12 10 2019

Maszynki do świerkania

Głos – jego skala, barwa i inne techniczne parametry – dyktuje śpiewakom nie tylko dobór ról, lecz także zmusza ich do podporządkowania codziennej egzystencji zachowaniu wokalnej kondycji – Katarzyna Dobrowolska pisze o sytuacji śpiewaków operowych

12 10 2019

Jak przestałem się martwić i pokochałem globalne ocieplenie

Jak pogodzić „faktyczność” globalnego ocieplenia z polityczną sprawczością człowieka, który miałby mu zaradzić? Sprzeczności tej niestety nie da się rozstrzygnąć, dopóki nie uznamy, że wiedza naukowa ma status probabilistyczny, a nie prawdziwościowy. Służy ona bowiem przewidywaniu przyszłości na podstawie dostrzeżonych prawidłowości, a nie samemu opisowi stanów rzeczy. – pisze Konrad Wojnowski w eseju poświęconym kryzysowi racjonalnego dyskursu w obliczu katastrofy klimatycznej.

12 10 2019

Zaniechać zemsty?

Dlaczego wybór padł konkretnie na Mosul? To miasto o wielowiekowej historii, biblijna Niniwa, do której zmierzał prorok Jonasz, by ostrzec jej mieszkańców przed gniewem bożym i skłonić ich do pokuty. Na szczęście Rau nie rozwija tego wątku w spektaklu, unikając skazania skomplikowanej rzeczywistości dzisiejszego Mosulu na naiwne chrześcijańsko-kolonialne moralizatorstwo – pisze Bartłomiej Janiczak o „Orestesie w Mosulu” w reżyserii Milo Raua.

12 10 2019

Ani praca, ani sztuka, ani prawda

Rubin i Janiczak wchodzą w dialog z nieprawdziwością propagandowego filmu, proponując zachwianie prawdziwością odczuć towarzyszących jego odczytywaniu. Co czujemy, gdy patrzymy na ludzi, którzy niedługo wyjadą do Auschwitz? Co to z nami robi? Jak możemy wyjść poza dialektykę przerażenia i litości? – Maciej Guzy recenzuje spektakl Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina „Kurt Gerron. Führer daje miasto Żydom”.

12 10 2019

W lustrze dalekiej kultury

Punktem odniesienia dla spektaklu Makohona jest teatr Takarazuka założony w 1914 roku w mieście o tej samej nazwie. Nowatorskość tego przedsięwzięcia polegała na tym, że na scenie występowały tylko kobiety, chociaż na początku ubiegłego wieku w japońskich teatrach grali głównie mężczyźni – Radek Pindor recenzuje „TAKARAZUKA camp” w reżyserii Eryka Makohona.

08 08 2019

Statyści we własnym życiu

Twórczynie i twórcy nie próbują zmieniać rzeczywistości, są bowiem świadomi swojej pozycji; dają temu wyraz, ofiarowując bohaterkom i bohaterom dużo wolności, w której ci mogą pozostać w stanie albo aktywności, albo kontemplacji. – Kacper Ziemba recenzuje „Kino moralnego niepokoju” w reżyserii Michała Borczucha.

05 07 2019

Ojcowie (z) Kościoła

Premiera spektaklu – zbiegająca się w czasie z filmem „Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich – pozwala zwolennikom teorii spiskowych snuć domysły, że to kolejny przykład działalności antykościelnego układu – pisze Jan Karow o „Dzieciach Księży” w reżyserii Darii Kopiec.

05 07 2019

Grupa wsparcia – wywiad z Piotrem Mateuszem Wachem

Schemat jest wszędzie podobny. Wystawa, która kosztuje kilka milionów złotych czy dolarów, jest wielkim produktem, a osoby, które są w nią najmocniej zaangażowane, zostają wykorzystane – z Piotrem Mateuszem Wachem – artystą, tancerzem, performerem – rozmawia Julia Kowalska

05 07 2019

Odpowiedzialni za wyobraźnię

„Bezkarnie” jest kolejnym głosem krytycznym wobec ojców założycieli i ojców dyrektorów, których alienujące i totalizujące myślenie o teatrze podtrzymuje mity dotyczące społecznego statusu artysty.

04 07 2019

Dopiero śpiew daje swobodę?

Śpiew ma na stałe zarezerwowane miejsce na scenach teatrów dramatycznych, od eksperymentalnego teatru akademickiego w zachodnim stylu, po lokalne studia młodzieżowe czy emigracyjne amatorskie trupy – Katarzyna Dobrowolska pisze o roli pieśni w teatrze ukraińskim

04 07 2019

Nic tak nie działa jak czerwona sukienka

Wyjątkowe oddziaływanie retrospektywy „The Artist Is Present” opiera się na sile produkowanych przez Abramović obrazów, które wybijają się na niezależność i budują ikoniczny wizerunek artystki – Weronika Wawryk pisze o strategiach kreowania wizerunku przez Marinę Abramović

04 07 2019

Poważna sprawa

Wszystko wskazuje na to, że Marinie Abramović na etyce postępowania nie bardzo zależy, a pozycja, na jakiej często jest stawiana, to konstrukt, z którym nie identyfikuje się ona nawet w minimalnym stopniu. Tym, na czym wyraźnie jej zależy, jest poważne traktowanie własnej twórczości – Zuzanna Berendt recenzuje wystawę Mariny Abramović „Do czysta”

04 07 2019
SITEMAP