Co słonko widziało

Co słonko widziało

Kraków. Rok 2015 przyniósł ze sobą rozmaite teatralne wydarzenia: od festiwali (niektórych w nowej odsłonie), przez głośne premiery, ciąg dalszy wojny o Klatę i walki Klaty z publicznością w Starym Teatrze… Warto więc przypomnieć – w dużym skrócie – co się wydarzyło i po co (warto lub nie warto było iść) do teatru.

Powrót formy

Zacznijmy chronologicznie – w tym roku przypadła trzecia edycja Materii Primy, odbywającego się co dwa lata festiwalu teatru formy. Wydarzenie to, ze względu na swoje wahadłowe pojawianie się, wydaje się co najmniej tak rzadkie jak 29 lutego i podobnie, jak znikający dzień wyjątkowe. Festiwal skupia się bowiem na często pomijanych w tak zwanym „głównym nurcie” spektaklach. Czasem – jak to bywa – mniej udanych, ale często zaskakujących kreatywnością twórców, zdolnych prostymi środkami osiągnąć więcej niż niejeden znany reżyser w boksie z pleksi albo przez osiem godzin. Takie spektakle pozostają w pamięci na długo, bo budzą dziecięcy zachwyt, ciekawość i kreatywność. Sprawiają, że teatr jest źródłem radości. Moim tegorocznym faworytem była zdecydowanie Compagnie L’Immédiat ze spektaklem Tu i teraz, której członkowie zamienili scenę w wielki śmietnik, z którego co i rusz wyczarowywali coraz to nowe, surrealistyczne scenki. Dziwaczni akrobaci biegali w koło w zbyt dużych futrach i wyczyniali przed zdumioną, ale i rozbawioną publicznością szalone sztuczki niczym banda czarodziejów, którzy naoglądali się Monty Pythona. Banalne? Cóż, nie samym Bernhardem człowiek żyje.

Jeden krok w tę, drugi w tamtą

Festiwal Tańca Współczesnego Kroki to także wydarzenie, podczas którego natknąć się można na tego rodzaju zachwycające przedsięwzięcia. W tegorocznej edycji tancerze i choreografowie światowej sławy występowali obok nieco młodszych, eksperymentujących zespołów – co okazało się świeżą propozycją, pozwalającą widzom obejrzeć bardzo różne podejścia do tematu przewodniego tegorocznej edycji, czyli piękna, które współcześnie coraz częściej, choć chyba przedwcześnie, uważa się za utracone. Oprócz głównych atrakcji wart uwagi był także bardzo interesujący program dodatkowy obejmujący projekcje nagrań innych spektakli zaproszonych gości, warsztaty, dyskusje oraz codzienne spotkania z artystami.

Reorganizacje teatralne

Z kolei Krakowskie Reminiscencje Teatralne przeszły tak dużą zmianę, że samo ich dojście do skutku stanęło w tym roku pod znakiem zapytania. Pod dyrekcją Anny Lewanowicz festiwal z jednej strony zapraszał znanych i cenionych na świecie artystów, a z drugiej stanowił świetną okazję do eksploracji tego, co nowe (lub słabiej znane na polskim gruncie), dziwne, awangardowe, wykorzystujące nowe technologie, angażujące widza, czasem kontrowersyjne… W nowym, zmienionym programie 40. Reminiscencji Teatralnych, widać co prawda lekkie echa tamtej formuły, ale i zdecydowane wyznaczenie nowego pola poszukiwań. Jak deklarują nowe dyrektorki, Ana Nowicka i Monika Kufel, dotyczyć ono będzie przede wszystkim sztuki niezależnej: „To poprzez nią, w rytuałach i obrzędach, w czynnym angażowaniu odbiorców będziemy wspólnie szukać źródeł teatru”. Od bardzo współczesnych, postmodernistycznych projektów skręcamy więc (chyba?) w stronę teatru źródeł, z każdym mijającym rokiem coraz mniej zachęcającą… Jak na razie, co jest zapewne efektem zawirowań wokół festiwalu, wygląda na to, że te źródła znajdują się głównie na offowych scenach Krakowa lub wśród artystów związanych z miastem. W programie znalazło się sporo – niekiedy ciekawych – wydarzeń okołoteatralnych: spotkań, koncertów, projekcji, wernisaży…  Kilka zaprezentowanych w ramach festiwalu spektakli (z Traktatem manekinów Teatru Wierszalin na czele), pozostawiło jednak pewien niedosyt. Na razie trudno jednoznacznie wyrokować o festiwalu w nowej odsłonie. Pozostaje poczekać na przyszłą edycję i zobaczyć, jak się sprawy rozwiną.

Boska?

Jeśli chodzi o Boską Komedię – jedno z najważniejszych wydarzeń teatralnych w Polsce – także nie zabrakło zaskakujących wyborów repertuarowych. Nie można tu co prawda mówić o tak radykalnych zmianach, jak cała formuła festiwalu, (który od wielu lat funkcjonuje w mniej więcej ten sam sposób), ale wyraźnie widać większy udział krakowskich teatrów. W programie znalazło się kilka „czarnych koni” – olśniewających i dopracowanych w każdym szczególe spektakli – takich jak zwycięska Apokalipsa, Podróż zimowa, nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU!!! czy też Francuzi (wszystkie zostały zresztą w jakiś sposób nagrodzone). Werdykt okazał się więc radosny, ale i mało zaskakujący. O innym raczej nie mogło być mowy – ewentualne przetasowania mogły mieć miejsce w obrębie wymienionej czwórki. Te i inne teatralne przyjemności to jednak trochę zbyt mało, żebyśmy mogli w pełni poczuć się jak Krzysztof Warlikowski. Kilka spektakli konkursowych okazało się sporym rozczarowaniem lub sprawiało wrażenie bycia „nie na miejscu” w przeglądzie najlepszych polskich produkcji teatralnych zeszłego roku. Rozczarowująca okazała się na przykład kielecka Hrabina Batory ale także Plac bohaterów Krystiana Lupy. W przypadku obu tych spektakli charakterystyczny język teatralny ich twórców zaczął zjadać własny ogon. Z kolei liczniejsza niż zazwyczaj reprezentacja krakowskich teatrów nie zawsze dobrze wypadała w kontekście konkursu głównego. Paradoksalnie ciekawsze od większości Inferna propozycje znaleźć można było w pozostałych kategoriach: Paradiso i Purgatorio. Tam, wśród form mniejszych lub parateatralnych, natknąć się można było na  prawdziwe perełki – takie jak fenomenalny koncert Wirpsza. Spójność świata, spektakle Ewelina płacze czy Delfin, który mnie kochał.

Wojna w Starym: Klata kontratakuje

Niekończąca się historia dotycząca obecnej dyrekcji Starego Teatru nabrała w zeszłym roku rumieńców (artystycznych) głównie ze względu na dwa wydarzenia: wystawienie Nie-boskiej komedii. Wyznania Oliviera Frljića w efemerycznym Teatrze POP-UP oraz premierę Wroga ludu w reżyserii Jana Klaty w Starym Teatrze. Pierwszy spektakl przypomniał o dwuznacznych okolicznościach odwołania Nie-boskiej komedii jeszcze przed premierą, jednak sam w sobie okazał się rozczarowujący. Osoby zaangażowane w tworzenie przedstawienia wraz z aktorami (jak sami twierdzili, warunkiem zagrania w przedstawieniu było posiadanie żydowskich korzeni) grały na uczuciach widzów, odwołując się do najbardziej skrajnych emocji. To siedząc przy stole i jedząc zupę, w familiarnej atmosferze, czasem płacząc, opowiadali historię zdjęcia Nie-boskiej… z afisza, to znów wygłaszali dosadny, pełen wyrzutów monolog-tyradę. „Nienawidzę was bardziej niż mojego kraju” – mówił reżyser ustami jednej z aktorek. Jakiekolwiek współczucie, poczucie winy czy też inne emocje, które wzbudzać mogła pierwsza część, nie wytrzymały jednak próby, jaką było nawiązanie interakcji z widownią. To była jedyna część, która według zapewnień twórców miała znaleźć się w pierwotnej wersji i stanowić kulminacyjną scenę. Zadawanie widzom pytań przerodziło się jednak w tendencyjną zabawę lub też mało śmieszny żart. Kiedy, jeszcze przed nawiązaniem wprost interakcji z widzami, do rozmowy włączył się siedzący na widowni Krzysztof Zarzecki (co wyglądało na spontaniczną akcję aktora), nie otrzymał właściwie żadnej odpowiedzi. Zapadła po prostu niezręczna cisza, a po chwili wszyscy wrócili do swojej zupy. Wspólnota pokrzywdzonych okazała się w mieszczańskim obiadem.

Z kolei Wróg ludu wyraźnie wybrzmiewa jako polityczno-artystyczny manifest Jana Klaty  i Juliusza Chrząstowskiego, któremu reżyser zostawił sporo wolności. Bez jego improwizowanego monologu spektakl byłby zupełnie inny. Nadal szalony, groteskowy i wytykający wszechobecny w mieście (dosłownie i w przenośni) brud, ale brakowałoby elementu, który sprowadzałby nas w odpowiednim momencie na ziemię. Chrząstowski, wychodząc na chwilę z roli dr. Stockmanna, wybija nas z przerysowanego świata wykreowanego w przedstawieniu. Mówiąc o współczesnych problemach i dylematach (smogu, uchodźcach, zaostrzającym się konflikcie między lewicą i prawicą…), ustawia cały spektakl w szerszej, boleśnie aktualnej perspektywie. Śmiejąc się z groteskowych postaci, śmiejemy się tak naprawdę z samych siebie i otaczającej nas rzeczywistości. Wróg ludu przekonuje, że teatr Klaty nie jest już tylko (jak można było podejrzewać po tragicznym Królu Ubu) walką z wiatrakami przyzwyczajeń krakowskiej publiczności, krótkodystansowym buntem pod tytułem „na złość mamie odmrożę sobie uszy”, ale rzeczywistą próbą postawienia pytań ważnych oraz  nawiązania dyskusji na temat poruszanych kwestii. Oczywiście nie zabrakło też nieco błazeńsko-megalomańskiego podejścia reżysera do samego siebie – postawienia się w roli niezłomnego protagonisty, którego patetyczna klęska wieńczy sztukę, jak gdyby sam sobie chciał zawczasu postawić pomnik.

Crème de la crème

Ostatnim, domykającym elementem tego wspominania – a zarazem pożegnania zeszłego roku – zamierzałam uczynić wybór jednej, najlepszej premiery 2015. Trudno jest się jednak ograniczyć tylko do jednej. Najlepszym spektaklem jest bezapelacyjnie nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU!!! w reżyserii Moniki Strzępki. Może to mało oryginalny wybór, ale nie o to przecież chodzi (a i konkurs mało prestiżowy). Wyróżnienie należy się właściwie za całokształt: za mocny tekst Pawła Demirskiego, kontrolowany chaos na scenie, mnóstwo inteligentnych odniesień, plejadę znakomitych ról całego zespołu aktorskiego. To chyba najdojrzalsze jak dotąd dzieło duetu, gorzkie, autoironiczne i świetnie operujące dwoistością kreowanych nastrojów. Jest śmiesznie, strasznie i po prostu smutno. Kiedy aktorzy w nie-boskiej... krzyczą, ma się ochotę krzyczeć razem z nimi i wszystko opowiedzieć Bogu. Na wyróżnienie zasłużyli także Marcin Cecko i Krzysztof Garbaczewski za twórczą interpretację zwielokrotnionych wariantów tekstu oraz bardzo interesującą próbę wyciśnięcia oryginalnego odczytania z tej wyżymanej już przez pokolenia gąbki pod tytułem Hamlet.

 

Aleksandra Spilkowska, Teatralia Kraków
Internetowy Magazyn "Teatralia", numer 157/2016

 

 

Aleksandra Spilkowska – ur. 1992, studentka krytyki literackiej i wiedzy o teatrze, gdańszczanka mieszkająca w Krakowie.