Temperatura spalania intelektu (Fahrenheit 451)
Atomy antyutopijnej futurologii spod znaku Ray’a Bradbury’ego krążą w ponowoczesności pod różna postacią. Ogłupiających programów telewizyjnych, masowego ataku kultury obrazkowej, trendzie lingwistycznym zmierzającym ku skrajnemu minimalizmowi, etc. Powolne pogrążanie się ludzi w substytutach prawdziwego doświadczenia, chodzenie myślowymi traktami na skróty karmi wiecznie głodne dziecko autokonformizmu. Aby ukazać skalę zagrożeń mentalnej degrengolady, która pociąga za sobą zanik aksjologicznego horyzontu u człowieka autor Kronik marsjańskich, podobnie jak wielu innych dwudziestowiecznych pisarzy, w swej optyce utopii negatywnej, ucieka się do skrajnych obrazów. Powszechny terror, płonące stosy książek, dystrofia umysłów. W gdańskiej scenicznej adaptacji tej książki Marcin Liber, wychodzi poza jej ramy fabularne. Twórca Trash story posiłkując się dramaturgią autorstwa Marcina Cecki, zostawia widza na pastwę językowej kakofonii, miażdżących dźwięków, przede wszystkim zaś obcowania z gabinetem cieni, papierowych marionetek, których umysły, podobnie jak strukturę zapisanych kart książek, dawno spopielił ogień.
Scena przypominająca wnętrze olbrzymiej książki, zapisana tekstem powieści Bradbury’ego. Na podłodze małe kopczyki pełne liter, które odpadły z poszczególnych jego linijek. Zatracanie sensu przekazu – powolna agonia literatury w wymiarze fizykalnym. W przestrzeń tą wrzuceni zostają bohaterowie, którym odbiera się prawo do krytycznego myślenia, analizowania, wybierania, odczuwania. Cecko wrzuca w usta postaci mowę sztuczną, wtórną, kalkową, wypraną z emocji. Szczerość i niepowtarzalność relacji międzyludzkich zastąpiły puste manekinowe gesty, zapośredniczone z telewizji, z kolei wzorce, którymi mogliby się kierować, słowa, budzące zachwyt dawno spłonęły na stosach wzniecanych przez strażaków, takich jak Guy Montag. Główny bohater należący do siejącej postrach organizacji konfiskującej i palącej książki za sprawą spotkania z Klarysą zmienia swoje dotychczasowe stanowisko wobec indoktrynowanej rzeczywistości. Dzięki dziewczynie natrafia na książki, które budzą go z letargu, stają się źródłem jego metanoi, jak choćby celujące metaforycznie w istotę świata przedstawionego na scenie Różewiczowskie Nic w płaszczu Prospera. W drugim akcie Montag po transformacji stanie na czele grupy wędrówców (ubranych i wyposażonych w ekwipunek himalaistów), podążających przez nieprzystępną lodowcową krainę z ocalonymi opowieściami, narracjami na ustach, by dalej przekazywać je innym.
Fahrenheit 451 w reżyserskiej propozycji Marcina Libera to sztuka ciekawa, bo obfitująca w różnorodne, szokujące nieraz strategie obrazowania (jak choćby metamorfoza Klarysy w manekina do testów zderzeniowych). Pomysł z rozwarstwieniem osobowościowym protagonisty, którego na scenie widzimy w trzech osobach (refleksyjny Michał Jaros, apodyktyczny Piotr Biedroń i epatujący brutalnością Maciej Konopiński) to szczególnie trafne rozwiązanie, gdyż każda z tych postaci, prezentując odmienny temperament, wchodzi w zupełnie inne korelacje z pozostałymi bohaterami spektaklu. O ile aktorsko spektakl broni się na każdym kroku (na szczególną uwagę zasługuje tu żarliwa Katarzyna Figura w roli wirtualnej przyjaciółki czy matki czytającej dziecku obsceniczne ustępy z Millerowskiego Zwrotnika raka oraz Jakub Mróz jako androgyniczny śpiewak Kaj/konferansjer- fantastycznie rozmyty i zblazowany), dramaturgicznie ma się już znacznie gorzej. Trzy lata temu scena gdańska podczas VI edycji Wybrzeża Sztuki gościła Balladynę Krzysztofa Garbaczewskiego. W projekcie tym tekstowo również uczestniczył Marcin Cecko. W zderzeniu widza z leksyką Fahrenheita 451 jak czkawką odbija się wspomnienie bełkotliwych, przejaskrawionych klisz werbalnych ze spektaklu twórcy Życia seksualnego dzikich. Cecko ogrywa sam siebie, nie wychodzi poza ramy wyeksploatowanych motywów i kompozycji stylistycznych, nawet błyskotliwe nieraz mozaiki literackie czy chwyty metatekstowe giną w semantycznym nawiasie. Inaczej sprawa ma się z muzyką, która wybrzmiewa na scenie za pośrednictwem Filipa Kanieckiego alias MNSL, miksującego swe zgoła różne wariacje na żywo wprost z olbrzymiej klatki. Przemyślany to twór, gdyż zlepek strzępów muzycznych (od Black Sabbath po The Jesus&Mary Chain) sugestywnie wpływa na odbiór poszczególnych scen, transponuje emocje bohaterów lub funkcjonuje jako ekwiwalent ich braku.
W Fahrenheit 451 mamy „formalnie” do czynienia ze swoistym pastwieniem się nad widzem, bo to formą Liber zamyka swą publiczność niczym w swoistym panoptikonie. Przytłacza zgiełkowym dźwiękiem na granicy audytywnej wytrzymałości, przewierca mózg obrazem i słowem, tak jak codziennie próbuje przepalić nasze bezpieczniki wrażliwości i intelektu tandetna, bezwartościowa i naszpikowana ideologicznie papka płynąca zewsząd, każdym możliwym medium. Co zatem skłania by tę antyutopię w wersji cybernetyczno-popkulturowej mimo wszystko zobaczyć? Wymiar dydaktyczny fundowany bolesną świadomością że z symptomami, które pod płaszczem wytrawnych metafor prezentuje w swej sztuce Liber (za Bradburym) mamy do czynienia nie od dziś.
Anna Kołodziejska, Teatralia Trójmiasto
Magazyn Internetowy „Teatralia”, numer 163/2016
Teatr Wybrzeże, Gdańsk
Fahrenheit 451
reżyseria: Marcin Liber
dramaturgia: Marcin Cecko
scenografia: Mirek Kaczmarek
muzyka: Filip Kaniecki
kostiumy: Grupa Mixer
obsada: Dorota Androsz, Katarzyna Figura, Katarzyna Z. Michalska, Piotr Biedroń, Michał Jaros, Maciej Konopiński, Michał Kowalski, Jakub Mróz, Cezary Rybiński
premiera: 6 lutego 2016
fot. materiały teatru
Anna Kołodziejska - Rocznik 1983. Bez literatury, muzyki i kina nie wyobraża sobie egzystencji. Trosk skutecznie pozbywa się podczas górskich eskapad. Teatr jest dla niej po trosze wszystkim: zapomnieniem, wyrocznią, tajemnicą, poznaniem... życiem, bo jego istota z niego wyrasta.
Comments are closed, but trackbacks and pingbacks are open.