Uraza na teraźniejszość (Wujaszek Wania)

Uraza na teraźniejszość (Wujaszek Wania)

Scena na Sarego Teatru Bagatela sama w sobie realizuje postulaty o iluzji, w której można się zatracić. Szczególnie jeśli ciepłego, czerwcowego wieczoru z ruchliwej ulicy wejść w niepozorną bramę kamienicy, gdzie o tej porze roku kwitną róże i piwonie. Coś nierealnego nosi w sobie to sielskie podwórze. Chcąc-nie-chcąc staje się ono ogrodem przylegającym do wiejskiej posiadłości profesora Sieriebriakowa, opisanej przez Antoniego Czechowa. A tym samym kulturalni widzowie, którzy przyszli na przedstawienie Wujaszek Wania, przekształcają się w nieco szemranych gości-voyeurów, śledzących kolejne wydarzenia.

Przestrzeń sceniczna sprzyja zresztą przyjęciu postawy podglądacza. Właściwie nie wytyczono wyraźnej granicy między sceną a widownią. Odległość między sofą – na którą pada zniechęcony życiem doktor Astrow (Wojciech Leonowicz) – a widzami to zdecydowanie mniej niż pół metra. A są i epizody, kiedy dystans między aktorem a odbiorcą zmniejsza się jeszcze bardziej. Szczególnie Astrow i Wujaszek Wania (Dariusz Starczewski) mają tendencje, aby wybierać z publiczności tego czy innego delikwenta i czynić go powiernikiem swoich egzystencjalnych żali. Przestrzeń personalna kurczy się wtedy nieubłaganie i trudno już mówić o bezkarnym podglądaniu. Mogłoby zresztą powstać całe studium na temat sposobów obserwacji bohaterów przez publikę. Zwiększa lub zmniejsza się nie tylko fizyczna odległość, ale ciągłym zmianom podlegają także emocje towarzyszące recepcji tej czy innej postaci scenicznej.

Poczciwa Sonia (Magdalena Walach), chwilami bliska niczym siostra, potrafi przeobrazić się w obserwowanego pod mikroskopem robala, wobec którego nie żywi się już tak ciepłych uczuć. I bynajmniej nie z powodu poczynionych przez nią działań, ale właśnie wskutek zmiany perspektywy odbiorczej. Z bliska staje się po prostu nieznośna. Trochę inaczej przedstawia się sytuacja z Heleną (Urszula Grabowska), która od początku zdaje się być dyspozytorką negatywnej energii i obezwładniającego marazmu. W jej przypadku nawet zmiana punktu widzenia nie wnosi niczego nowego. Tym bardziej więc uderza w finale sztuki jej osobista porażka będąca zwieńczeniem przyjęcia biernej postawy wobec tego, co działo się dookoła. Analizując tylko poszczególne sceny z udziałem Heleny raczej nie sprawia wrażenia przegranej. Dopiero szersze spojrzenie – od małżeństwa z rozsądku z dużo starszym profesorem, poprzez wyjazd na wieś i wreszcie skończywszy na powrocie po niezbyt długim, ale jednocześnie jałowym pobycie w rodzinnych stronach Sieriebriakowa – ukazuje dobitnie jej los jako powolne, choć nieprzerwane staczanie się niczym po równi pochyłej.

Czas to kolejne słowo-wytrych do wgryzienia się w spektakl. Życie w posiadłości Sieriebriakowa stoi bowiem w miejscu, mimo że bohaterowie zauważają nieuchronny upływ czasu przynoszący wyłącznie kolejny siwy włos, niechcianą zmarszczkę i apatię. Przeszłość wspomina się tu rzewnie, ale i z niewypowiedzianymi na głos pretensjami, że przyniosła taką, a nie inną teraźniejszość. A teraźniejszość przybrała twarz stworzoną z hybrydycznego połączenia profesora Sieriebriakowa i jego pięknej żony Heleny. To oni właśnie stali się cezurą w spokojnym, poukładanym życiu mieszkańców wiejskiej posiadłości. Skupiając uwagę domowników na własnych problemach przewrócili do góry nogami dotychczasowy porządek, nie dając nic w zamian. Jednak nie w tym rzecz, aby przypiąć im łatkę zła wcielonego. Dopiero pod koniec przedstawienia nasuwa się nieśmiało myśl, że wspomniane małżeństwo stanowi zaledwie katalizator powszechnego gnicia od środka. Nie trzeba zbyt wielkiej dociekliwości, aby zauważyć, że nikt tutaj nie jest i nigdy nie był zadowolony ze swojego życia. Więcej nawet – w powietrzu wyczuwa się permanentną obrazę na teraźniejszość. Stąd też zupełnie naturalny wydaje się być powszechny entuzjazm wywołany informacją o wyjeździe profesora i Heleny. Pojechali, pojechali, pojechali! – raz po raz wykrzykuje Sonia lub Tielegin. Cała sytuacja przywodzi na myśl inną pamiętną scenę. Z Gogola tym razem. Kto przypomni sobie rozhisteryzowanego Horodniczego ze słynną kwestią: „Zaprosiłem panów w celu zakomunikowania im arcyniemiłej nowiny: jedzie do nas rewizor!” w wyjeździe Aleksandra Sieriebriakowa i jego żony Heleny z łatwością dostrzeże emocjonalny rewers. Rewizor wyjechał. Finita la commedia, jakby to skomentował Astrow.

Może to głupie, ale zastanawiam się ile przekleństw musiało paść podczas prób, aby wypracować tak wysublimowane dialogi z idealnie wyznaczonymi pauzami i wymowną ciszą. Ile energii i działania, aby wytworzyć obezwładniającą bierność sceniczną. A może się mylę, może współpraca reżysera Waldemara Śmigasiewicza z aktorami przebiegała zupełnie inaczej. To już słodka tajemnica niedostępna zwykłemu widzowi. Temu ostatniemu pozostaje „tylko” chłonąć aurę spektaklu, który nie ma najmniejszych aspiracji, aby wpisywać się w teatralne mody.

Agnieszka Dziedzic, Teatralia Kraków
Internetowy Magazyn „Teatralia”, numer 144/2015

Teatr Bagatela im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego w Krakowie

Antoni Czechow

Wujaszek Wania

przekład: Jarosław Iwaszkiewicz

scenariusz i reżyseria: Waldemar Śmigasiewicz

muzyka: Mateusz Śmigasiewicz

scenografia: Maciej Preyer

obsada: Sieriebriakow – Paweł Sanakiewicz, Helena – Urszula Grabowska, Sonia – Magdalena Walach, Maria Wojnicka – Alicja Kobielska, Wujaszek Wania – Dariusz Starczewski, Astrow – Wojciech Leonowicz, Tielegin – Marek Bogucki, Jefim – Piotr Różański

premiera: 11 listopada 2011

fot. Piotr Kubic

Agnieszka Dziedzic – rocznik 1987, studentka dramatologii – UJ, od 2008 roku związana Internetowym Magazynem Teatralnym „Teatralia”, gdzie publikowała swoje teksty i pełniła funkcję redaktora oddziału Kraków. Interesują ją „błędy” w sztuce – teatr, który nie chce być modny, architektura, która potrafi odstraszyć, literatura, która bredzi, choć czyni to z urokiem. A ostatnio także teatr lalek.