Wizje nie-rzeczywistości (Maskarada)

Wizje nie-rzeczywistości (Maskarada)

Z maskami łączą nas o wiele bardziej intymne więzi niż z innymi przedmiotami czy pojęciami, musimy zatem dbać o nie w każdym momencie życia. Stają się one zasadą i wyrazem jednostkowej egzystencji. Ale owe poufałe i osobiste byty są zarazem tym, co nas przerasta, ponieważ granica między tworzeniem maski, a byciem tworzonym przez maskę jest bardzo cienka, można by wręcz rzec, że właściwie niemożliwa do wykrycia. Nikołaj Kolada w Maskaradzie pokazuje to zatarcie różnic nad wyraz dobitnie.

Pojąć, czym jest człowiek w świecie rosyjskiego reżysera czy – jak kto woli – maskarady, to odkryć, że nikogo nie da się tu zredukować do świadomego i nieświadomego, do ego i superego, bo każdy jest kimś więcej niż samym sobą. Nieusuwalna obecność kreacji unicestwia tu wszelkie marzenia „ja” o samowystarczalności. Gdy zapada noc, nie budzą się ani demony, ani substancjalne tożsamości, ponieważ bal maskowy to „święto” całodobowe. Na świecie nie istnieje prawda, więc bohaterowie stwarzają nowy świat, w którym realna staje się właśnie nierealność. Tutaj rzeczywiste są tylko śmierć i wina, ale tę drugą można zamaskować. Przez trzy godziny Kolada przekonuje nas, że komizmem i absurdem można przezwyciężyć upiorność świata. W ostatnich minutach pokazuje, że z humorem da się jedynie uciekać, bo prawdziwe życie jest nie tyle zakrapiane strasznością, co nią absolutnie wypełnione.

Opowiadana historia jest tyle banalna, co okrutna. Na jednej z maskarad bliscy sobie ludzie bawią się osobno, bo świąteczne – materialne – maski przysłaniają te codzienne, mentalne. Piękny książę poznaje urodziwą niewiastę, a ta ofiarowuje mu przypadkiem znalezioną błyskotkę. Cudeńko należało wcześniej do najniewinniejszej z istot, którą jego utrata będzie kosztować więcej, niż można się spodziewać. Stanie się tak, ponieważ zazdrość silniejsza jest od miłości. To ona przenosi góry, kieliszki i trupy.

W spektaklu każdy kocha swoją kreację. Wie, że winno się z nią utrzymywać dobre stosunki, bowiem w świecie, w którym „ja” nie istnieje inaczej niż cieleśnie, bo „duch” upłynnia się i rozmywa, w rzeczywistości efemerycznych tożsamości i wystudiowanych, doskonale wymiennych ról, jej zachcianki są naszymi, a jej szczęście tożsame jest naszemu. Udają więc, kobiety i mężczyźni, przebierają się wciąż od nowa, tworząc tym samym niemożliwą do rozplątania sieć iluzji.

Maskarada to jednak nie tylko traktat o powtarzanym z chwili na chwilę, z aktu na akt, conocnym i codziennym teatrze hazardu, salonów i sypialni, ponieważ, gdzieś między wyświechtanymi frazesami o pustce życia czy nieistnieniu duszy, reżyser subtelnie, lecz boleśnie, rozwija uniwersalną historię miłości i zazdrości. I nie chodzi tu jedynie o to, że jądrem fabuły dramatu Lermontowa jest wątek miłosny, ponieważ spod dramatu Arbienina i Niny, wyglądają i – przez powtórzenia – niejako pęcznieją inne opowieści – piosenkowe scenariusze.

Piękne, liryczne utwory (In The Mood for Love, czyli – co znamienne – motyw przewodni z filmu Spragnieni miłości, Koop Island Blues i Love It or Leave It) zestawione z wykoślawionymi obrazami i głupio rozdziawionymi gębami tworzą na scenie estetyczny zgrzyt. Jeden z wielu zresztą. Prawo nieprzystawalności zdaje się leżeć u podłoża reżyserskiej koncepcji. „Życie to pustka”, raz po raz powtarzają bohaterowie, dlatego Kolada, zgodnie z obowiązującą w estetyce kiczu zasadą kumulacji, wypełnia przestrzeń scenicznej egzystencji nadmiarem środków. Dominują elementy nienaturalne i przesadzone. Nie tylko świat, ale i sam człowiek jest widziany w kategoriach sztuczności. Oglądamy skarnawalizowane formy istnienia. Wpatrując się w kolorowe obrazki, w panie i panów, których nie można polubić, bo przecież nie sposób rozkochać się w symbolach, pragnie się unicestwić choć jedno z tych przejaskrawionych, scenicznych istnień. Byłby to jednak zbyteczny trup, ponieważ Kolada ma w zanadrzu liczne szeregi rozbestwionych maskaradowiczów.

Maskarada bywa żartobliwa i zabawna, jednak w gruncie rzeczy jest opowieścią żałosną i ponurą, co od początku sygnalizuje obecność starej, brzydkiej kobiety, Motylka, która dyryguje postaciami. Spokojna i milcząca wie, co przytrafi się bohaterom. To ona i zmieniające się kolory – od bieli, przez czerwień, po czerń – niejako odczarowują rzeczywistość, odzierając tytułową maskaradę z atrybutów karnawałowej lekkości. Pojawia się paradoks – przedziwna plastyczność przedstawionego świata nie świadczy o jego pięknie, a obłudzie. Życie to nic innego jak mozolne zbliżanie się do maski trupa.

Co ciekawe, stylizacja campowa w jeszcze większym stopniu niż scenografię, zdominowała aktorstwo. W kolejnych scenach aktorzy tworzą coraz bardziej wymyślne i malownicze ruchome scenki, co sprawia, że warstwa wizualna niejako konkuruje z fabularną. Małpują, bawią się w wykwintnych cyrkowców, choć żaden z nich nie chodzi na szczudłach, nie staje na głowie ani nie fika koziołków. Oni tylko mówią, rytmicznie potrząsając biodrami. A jednak zdaje się, że żonglują milionami piłeczek i pedałują na cudacznych wehikułach.

U Kolady bardziej niż słowa narrację tworzą obrazy. To w wizualnym, a nie w werbalnym przekazie leży moc Maskarady. Reżyser jest mistrzem rozciągania w czasie najprostszych, najbardziej podstawowych znaczeń, dialogów i myśli, jednak sensowność owych przedłużeń zdaje się wątpliwa. Nieustanne przetwarzanie i użytkowanie tych samych układów, gestów i dźwięków z jednej strony podkreśla powtarzalność i schematyczność ludzkich zachowań, pragnień i żyć, ale z drugiej drażni, ponieważ efektowna forma zawsze pozostaje tylko formą.

W przedstawieniu na dobre zagościła pustka i choć jest ona adekwatna do problematyki dramatu, to świadczy też o swoistej nieporadności reżysera, któremu cykliczność pomyliła się z nudą, a afirmacja z zawieszeniem. Mimo to Rosjanin uchronił swoje postaci przed papierowością, bowiem ich sztuczność i „plastikowość” przełamują momenty, w których dopada je – nieczęsty co prawda, lecz najprawdziwszy – smutek. Ten, jako jedyny w Maskaradzie, nie nosi maski i właśnie w tym tkwi zarówno przygnębiające piękno, jak i prawda spektaklu. Dopiero zranione, cięższe i słabsze serca biją naprawdę.

Alicja Müller, Teatralia Kraków
Internetowy Magazyn „Teatralia”, nr 69/2013

Teatr imienia Juliusza Słowackiego w Krakowie

Maskarada

Michaił Lermontow

reżyseria: Nikołaj Kolada

przekład: Agnieszka Lubomira Piotrowska

scenografia i kostiumy: Justyna Łagowska

reżyseria światła: Justyna Łagowska

choreografia: Maćko Prusak

opracowanie muzyczne: Nikołaj Kolada

obsada: Radosław Krzyżowski (Arbienin), Agnieszka Judycka (Nina), Dominika Bednarczyk (Baronowa Sztral), Rafał Szumera (Zwiezdicz), Sławomir Maciejewski (Nieznajomy), Ewa Worytkiewicz (Motylek), Marcin Kuźmiński (Kazarin), Grzegorz Łukawski (Szprich), oraz: Katarzyna Bąk-Chuchacz, Lidia Bogaczówna, Karolina Głąb, Dorota Godzic, Karolina Kazoń, Adrianna Kućmierz, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Tomasz Augustynowicz, Maciej Jackowski, Karol Kubasiewicz, Antoni Milancej, Bartłomiej Myca, Krzysztof Polkowski, Sławomir Rokita, Dominik Rybiałek, Rafał Sadowski, Łukasz Stawowczyk

premiera: 14 września 2013

fot. Greg Noo-Wak

Alicja Müller, rocznik 1991, studentka filologii polskiej, z „Teatraliami” związana od 2010 roku. Miłośniczka absurdu i dadaistów.