Zabij ojca, Amy! (Amy. Klub 27)

Zabij ojca, Amy! (Amy. Klub 27)

W surrealistycznym nie-mieście, na granicy halucynacji i obłędu, w którym rozpad zdaje się synonimem istnienia spotykają się oni – dzieci negacji. Nieślubni potomkowie bourbona i marihuany. Królowie muzyki, postrachy kościołów. Idole i ucieleśnione karykatury przechlanego życia. Uwielbieni za to, co ich zniszczyło. Amy Winehouse, Jim Morrison, Kurt Cobain, Jimi Hendrix, Janis Joplin. Odeszli tak jak żyli – hucznie i samotnie. U Piotra Siekluckiego huk przedziera się nawet do krainy umarłych. Cienka bowiem jest granica między obłędem za życia a pośmiertną katuszą. Nie ma piekła ani nieba. Bohaterowie Amy. Klubu 27 trafili donikąd. Na wiekuisty śmietnik. Przecież nigdy nigdzie nie pasowali.

Spektakl Siekluckiego zaczyna się od scenki z życia rodzinnego. Nie jest przyjemnie. Od razu widać, że z ostentacyjnie kpiarsko-teatralnego pokoju (przestrzeń wypełnia pluszowy – nieco kosmiczny, a trochę żałobny – fiolet) dawno już uleciało to, co można by nazwać miłością. Przy stole Amy i jej żydowscy rodzice. Siedzą. Odrętwiali, martwi, obcy wobec siebie i wobec świata. Piekło rodzinne nie potrzebuje efektów specjalnych. Ojciec zaraz odejdzie. Matka zaś zamieni się w byt istniejący, lecz nieobecny. Pięknie Sieklucki obrazuje wycofanie porzuconej żony, zamykając jej, rozwrzeszczane przed chwilą, usta. Usta od teraz zamalowane sztucznym, klaunim uśmiechem. Ten upiorny obrazek nie przynależy do rzeczywistości – został przefiltrowany przez zaćpaną wyobraźnię Amy. Historię piosenkarki opowiadana jest bowiem z jej, wykoślawionej drugami i alkoholem, co jednak nie znaczy, że kłamiącej, perspektywy. Nakładają się tutaj na siebie dwa równoległe plany narracyjne – jeden to punktowa opowieść o dzieciństwie i początkach kariery tytułowej bohaterki, drugi tworzy jej – pełen żalu i nienawiści – autokomentarz. Najbardziej obrywa się ojcu (w tej roli świetny Tomasz Schimscheiner, który kreuje postać odrzucającą i wzbudzającą, podszytą litością, czułość zarazem) – za to, że zniknął, za to, że nie umiał albo nie chciał kochać. Wspaniała wokalnie Wiktoria Węgrzyn jako Amy jest zaskakująco odpychającą. Jeśli odgrywa w ten sposób auto-nienawiść swojej bohaterki, jej kreacja ociera się o doskonałość. Jeśli zaś próbuje tworzyć realistyczny portret piosenkarki, coś zdecydowanie idzie nie tak, bowiem Winehouse bardziej niż zdegenerowaną wokalistkę przypomina (przynajmniej w pierwszej części) wulgarną dziewczynę z wiejskiej dyskoteki. Niemniej ważna od wątku rodzinnego jest w spektaklu historia uzależnienia Amy oraz cyklicznie wznawianej terapii, przedstawionej jako trud syzyfowy. Bezradność psychiatry (bardzo dobry Jacek Strama) zdaje się tyleż dramatyczna, co śmieszna. Lekarz przegrywa bowiem z solidarnością ćpających (przyjaciele piosenkarki przemycają używki we włosach, butach, a nawet – jak chce zniechęcony doktor – „we własnych dupach”).

W sensie wizualno-metaforycznym historia Winehouse została poprowadzona zadziorną, wyrazistą kreską. Muzycznie spektakl jest oszołamiający. Gorzej wypada tekst Spiss, który przemienia gadające postaci w ich własne krzywo-zwierciadlane odbicia. Ani to biografia, ani psychoanaliza, a raczej pretensjonalna i doszczętnie zidiociała hybrydyczna ich karykatura. Figura rodziciela-potwora stanowi w nim punkt wyjścia i dojścia. Zupełnie jakby Freud zawładnął światem, a tożsamość ludzka konstytuowała się tylko w odpowiedzi na pierwotne pragnienie mordu na ojcu. Fatalnie napisana jest zresztą nie tylko rola Amy. Janis, Jim, Jimi, Kurt, a nawet Jezus – wszyscy zostali opowiedziani w, by tak rzec, strzępach. Oczywiście nie ma nic złego w fragmentaryczności jako takiej. Pamiętamy przecież w błyskach i urywkach. Problem pojawia się, gdy postaciom odbiera się pełno-krwistość, by zastąpić ją sfabularyzowaną, schematyczną psychoanalizą oraz epizodami-wytrychami. Dramaturgiczna nieudolność tekstu paradoksalnie podkreśla warsztat aktorów, którzy nawet z najbardziej łopatologicznie napisanych monologów, wychodzą obronną ręką.

Czasem nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Sieklucki, w najlepszym wypadku, naśmiewa się z głupkowatości dramatu Spiss, czego przykładem dwie sceny. W pierwszej Amy przyznaje się rodzicielowi do związku z kobietą, a poczynionej konfesji towarzyszy zwielokrotniony grzmot burzy, rodem z teatru klasy B. Druga to symboliczne (ale czy na pewno?) morderstwo ojca w estetyce rodem z kina Quentina Tarantino. Najpierw strzały, później dobicie deską. Krew zjawiskowo pryska po ścianach. Chociaż cały spektakl utrzymany jest w klimacie absurdalno-tragikomicznym (no bo jak inaczej zobrazować życia strzykawkami i wódą pisane), w tych dwóch momentach szala niebezpiecznie przechyla się na stronę kompromitującej bohaterów kpiny.

W konstrukcji Amy. Klub 27 niepokoi jeszcze jedna kwestia, a mianowicie – motyw pośmiertnego występu wokalistki. Ciekawa skądinąd dramaturgicznie parodia tv-show z udziałem gwiazdy, która w gruncie rzeczy jest nieistotna, pobrzmiewająca echem spsiałego polskiego romantyzmu („my ze swoimi umarłymi idziemy do Europy”) oraz traumy po Jedwabnym (stodoła z napisem „Tęsknię za Tobą, Żydzie” jako escape room to swoją drogą jeden z mocniejszych akcentów Klubu 27) podsuwa dość jednoznaczne skojarzenia ze spektaklem Strzępki i Demirskiego O dobru. W przedstawieniu tandemu Amy musi wystąpić, chociaż donośnie, parafrazując Blanchota, śpiewa w niej śmierć. Bilety przecież wyprzedane. Trzeba dbać o PR. W Ludowym, w myśl podobnej zasady, piosenkarka zostaje przywiązana taśmami do mikrofonu, by – cytując – „napierdalać piosenki”. Może to przypadek (wszak koncert w Bagdadzie otoczony jest aurą kontrowersji), może nie. Niemniej, kołysząca się niepewnie w nazbyt wysokich (jak na swój stan) szpilkach krakowska Amy wypada w tym zestawieniu wyjątkowo licho.

W drugiej części spektaklu Siekluckiego przenosimy się do muzycznego piekło-nieba. Nie istnieje tutaj rzeczywisty wybór między piciem a niepiciem. Odmienny stan świadomości staje się metaforą wieczności. Zaśmieconą resztkami po ćpuńskich życiach krainę (świetna scenografia Łukasza Błażejewskiego) zamieszkują członkowie, legendarnego już, Klubu 27. Wypaleni, zmięci, zdruzgotani paplają swoje własne bzdury (oczywiście powraca motyw niedoświadczonej za młodu miłości jako pierwotnej przyczyny postępującego zeszmacanie, ale pojawiają się też, nieco lepiej poprowadzone, wątki kontrastujące przestrzeń muzyki – wolności i akceptacji – z przestrzenią życia – sferą nienawiści i permanentnego, krwiopijnego smutku). Chleją i biorą – bo chcą ukoić ból, rozweselić umęczone dusze, bo są głodni, nienasyceni i poharatani. Pragną być usłyszani, przytuleni, uwolnieni. Żądają miłości. Upadają przy każdym kroku na przód, a ich upadek nosi znamiona wieczności. Maniakalnie powtarzane ustępy o nędzy własnych istnień przeplatają piosenkami. Rodzi się z tych zestawień obraz prawdziwie druzgoczący. Sieklucki kontrastuje bowiem utwory, których bez wytchnienia wciąż słuchają miliony, z odrazą, jaką wzbudzają przeklęci klubowicze – ludzkie wywłoki, godne co najwyżej neonowego napisu na drzwiach wielkomiejskiego pubu. Dominik Rybiałek (wspaniały, rozdzierający wokal, który rekompensuje wszystko, co w całym przedstawieniu dalekie od doskonałości), jako Kurt Cobain, poproszony o piosenkę o miłości, z przekonaniem śpiewa o pragnieniu doświadczenia gwałtu („Rape Me”). Gwałt zamiast bliskości – oto obraz wymowniejszy niż cały – przegadany do granic niemożliwości – tekst Spiss.

Alicja Müller, Teatralia Kraków
Internetowy Magazyn „Teatralia”, numer 132/2015

Teatr Ludowy w Krakowie

Maria Spiss

Amy. Klub 27

reżyseria: Piotr Sieklucki
scenografia: Łukasz Błażejewski
muzyka i opracowanie muzyczne: Paweł Harańczyk
obsada: Patrycja Durska, Beata Schimscheiner, Iwona Sitkowska, Wiktoria Węgrzyn (gościnnie), Aneta Wirzinkiewicz (gościnnie), Piotr Piecha, Dominik Rybiałek (gościnnie), Tomasz Schimscheiner, Ryszard Starosta, Jacek Strama

premiera: 6 marca 2015

Alicja Müller, rocznik 1991, studentka filologii polskiej, z „Teatraliami” związana od 2010 roku. Miłośniczka absurdu i dadaistów.